wtorek, 12 października 2010

Roramia - zaginony świat

Roramia – wspaniała góra leżąca na granicy trzech państw: Wenezueli, Brazylii i Gujany na terenie parku narodowego Canaima. Jej wysokość wynosi 2810 metrów n.p.m. , lecz nie jej położenie ma tu znaczenie ale nietypowość w skali światowej. Jest to jeden z nielicznych utworów geologicznych, który charakteryzuje się niemal płaskim szczytem o powierzchni 34 km2 oraz niemal pionowymi ścianami pnącymi się ku górze. Sama góra leży pośród zielonych, trawiastych wzgórz Granda Sabany od strony Wenezuelskiej oraz nieprzebytej dżungli od strony Gujany.
W roku 1912 Sir Arthur Conan Doyle (ten od Sherlocka Holmesa) napisał książkę pt: „Zaginiony Świat”, w której to Roramia miała być ostatnim „przylądkiem” jeszcze żyjących dinosaurów i roślin przed kopalnych. Jak się okazało nie występują tam owe prehistoryczne zwierzęta, ale za to można znaleźć wiele roślin endemicznych oraz „unikalną” miniaturową, czarną żabę – która powinna występować tylko w Afryce (kolejny dowód iż Am. Południowa była niegdyś połączona z tym kontynentem). Szczyt góry oraz to, co się na nim znajduję robi powalające wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Nie wiem nawet do czego to porównać – może do tego co jest na księżycu, ale nie wiem czy to dobre porównanie bo tam jeszcze nie byłem.
Teraz troszkę jak to się odbyło. Przyjechałem, więc do miejscowości Santa Elena, gdzie zamierzałem zorganizować samotne wejście na Roramie. Niestety jest ono tylko możliwe z przewodnikiem, w zorganizowanych grupach. Pojawiły się, więc dwa problemy: pierwszy koszt: ok. 265 $ ! oraz drugi min 5 osobowa grupa. O ile z członkami wyprawy po dużych indywidualnych poszukiwaniach sobie poradziłem, to 850 zł za 5 dni było nie do przeskoczenia. Pozostając jednak przy dobrej myśli oraz z dość już mocno wprawioną sztuką negocjacji udało mi się zejść do 135 $, ale obejmowało to tylko transport i przewodnika. To nie był jednak problem: przecież mam namiot, śpiwór i kuchenkę. Po przeliczeniu budżetu kupiłem 2,5 kilo makaronu, 5 puszek tuńczyka, tyle samo sosu pomidorowego, słoik dżemu, kilo owsianki oraz 4 paczki krakersów. Moje jedzenie na 5 dni treku. To co zostało w portfelu to dokładnie tyle ile kosztował bilet do Caracas i transfer na lotnisko (problem polega tu na tym iż w Wenezueli nie działają zagraniczne karty kredytowe).
Z plecakiem ważącym ok. 20 kilo w promieniach słońca (temp. Ok. 35 st.) wraz z kompanami ruszyliśmy ku kolejnej przygodzie. Wzgórza pokryte zieloną trawą, drzewa i krzewy rosnące wzdłuż cieków wodnych przecinających szlak, do tego mieniąca w oddali wspaniała góra… uwierzcie serce i dusza gnała mimo zmęczenia i gorączki… Chyba nawet za bardzo gnała, bo musiałem czekać na swą grupę dość długo, ale i tak podziwiam ich samozaparcie, bo lekko bynajmniej nie było. Szczególnie drugi dzień dał bardzo pożądany wycisk. Niemal pionowa ściana (do samego końca zastanawiałem się jak to możliwe, że można wejść na szczyt), do tego wilgotność lasu deszczowego u podnóża Rorami, zrobiło swoje i na koniec dnia zaraz po zachodzie słońca zapadłem w błogi sen – aż do momentu, gdy przyszła burza.
Nie będę opisywał każdego dnia i co robiłem – minęłoby się to z celem i zanudziłbym Was straszliwie. Powiem tylko, iż szczyt jest jakby osobną planetą, ma się wrażenie, iż nie jest się już na Ziemi. Utwory geologiczne, roślinność czy nawet niebo wyglądało tu inaczej…
Jeśli chcecie przenieść się w unikalne miejsce na świecie, takie jakiego jeszcze nie widzieliście to jest to właśnie szczyt Rorami.
Pod czas treku po raz kolejny doświadczyłem ludzkiej dobroci. Moja grupa składająca się z dwóch Angielek, Austryjaka i Australijczyka dzieliło się ze mną swym jedzeniem, także nie musiałem codziennie jeść sosu pomidorowego z makaronem (mam już na niego uczulenie po tym wyjeździe). Dodatkowo na drogę dziewczyny kupiły mi kilo jabłek, orzeszki i ciastka, które właśnie zjadłem w oczekiwaniu na samolot na lotnisku w Caracas. Bo tak się już ułożyło iż po 40 godzinach od wyjazdu z Santa Elena jestem „już” niemal w samolocie. Jutro ląduje w Londynie (tam czekam 20 godzin na lot) i dnia 14 października o godzinie 15.30 będę na poznańskiej Ławicy. Tak o to zakończy się ma paro miesięczna wyprawa…
Każda jej sekunda była ważna i nie żałuje jej upływu. Jednakże czas już wracać…

Chciałbym zrobić pewne podsumowanie swej wyprawy i z całą pewnością zrobię to w następnym poście. Dziś jednak chcę Wam wszystkim powiedzieć dziękuje. Gdyby nie Wy pewnie nie dotarłbym tak daleko, nie wykrzesał z siebie tyle sił i nie pokonał tylu przeszkód. Przez cały czas byliście i jesteście ze mną i za to Wam naprawdę dziękuje! Przytulii za wiarę w Nas i we mnie. Moim rodzicom za bilety powrotne i ojcowskie maile. Martynie za duże wsparcie słowne, Mirelli via Mirce za aż zbyt duże przejmowanie się. Rodzinie Rybczyńskim za najlepsze posiłki, jakie zjadłem w swej drodze. Gosi za jej słowa wsparcia, Kaziowi (w niektórych kręgach znanym jako Michał) za jego część warszawskiej kanapy, Kubie za to że nie zawiódł i pojawił się w Peru (pamiętaj to co tam się wydarzyło wcale się nie wydarzyło;) heee…, pani Ewie z góry za najlepsze devolaye ;) kurierowi Leszkowi za przesyłki drogocenne i po prostu wszystkim Wam za to że byliście i jesteście. Pamiętajcie podróż to nie cel i miejsce to wszystko to co się dzieje zanim tam dotrzecie…
To co w piątek jakieś piwo? Może nawet tata Bogdan jakąś nalewkę postawi ;)

Do zobaczenia już zaraz!

Jeszcze tylko fotki z Rorami na koniec polecam:
Roramia – zaginony świat

poniedziałek, 4 października 2010

The Pantanal



Udało się dotarłem do centralnej części Pantanalu. Sześciogodzinny autobus dostarczył mnie do punktu, gdzie zaczęła się wyboista, błotnista droga w głąb wyczekiwanych „naturalnych smakołyków”. Tyle, że prawdziwy problem pojawił się właśnie w tym punkcie. Niemal 90% powierzchni tych terenów należy do prywatnych rąk, w związku z tym farmerzy ogrodzili swą własność płotem. Setki kilometrów wkopanych słupków i tysiące kilometrów stalowego drutu. Własność prywatna. Niestety przez to Pantanal można teoretycznie poznać tylko za pośrednictwem zorganizowanych operatorów turystycznych. Proponują oni 3 – 4 dniowe pobyty w luksusowych ośrodkach otoczonych bezkresem rozlewisk. Do atrakcji należą takie standardy jak: jazda konna, nocne safari, łowienie ryb i oraz pływanie łodzią. Brzmi to wszystko nawet atrakcyjnie. Jednakże już nie dla mnie. Mój plan był zupełnie inny, tylko jak go zorganizować bez transportu, bez mapy i bez portugalskiego…
Stoję, zatem na owy rozdrożu, zbieram swe rzeczy i ruszam. Po 8 kilometrach mijam pierwszą „Posadę”, w której chce się zatrzymać na noc. Niestety właściciel przyjmuje tylko owe zorganizowane wycieczki na swój teren. Nie ma, więc wyboru idę dalej i dalej. Postanowiłem przez to noc spędzić „na dziko” gdzieś w niezbyt mokrym miejscu, niewidocznym z drogi. Przeskoczyłem, więc płot, rozbiłem namiot, ugotowałem „zupkę chińską” na kolacje i rozpocząłem nasłuchiwanie. A słuchać było, czego. Setki czy raczej tysiące ptaków dające znać, iż są w okolicy, do tego „dziwne” odgłosy płynące strumieniem z każdej strony. To miejsce zdecydowanie żyje swoim rytmem i mały namiocik z malutkim człowieczkiem w środku wcale nie przeszkadzał im w ich codziennym życiu. Wieczorem gwar ptactwa ustąpił muzyce tworzonej przez miliony owadów, z czego przynajmniej połowa postanowiła dorwać się do mojego krwioobiegu. Wszystko to jednak musiało oddać pierwszeństwo większej mocy – ok. 3 rano nadeszła burza. Burza, jakiej dawno nie widziałem. Deszcz nie był już tylko deszczem, a błyskawice i grzmot nie był tylko sygnałem z nieba. Przekonałem się o tym ok. 6 rano, kiedy to mój namiot stał w wodzie, a podłoga tylko czekała na to by zacząć przeciekać. Nie było wyboru – pakowanie w strugach płynących z nieba i mokrym ruszyć dalej mą błotnistą drogą. Pogoda nie dawała za wygraną i do południa nie miałem na sobie suchej nitki. Z odsieczą przyszedł mi jeep jadący z grupą turystów. Po krótkich negocjacjach, byłem już na pace i jechałem w stronę campingu. Tam też rozłożyłem mokre rzeczy i padłem trupem. Wieczorem przestało padać, ba nawet ciepło się zrobiło i mogłem „wprowadzić się” z powrotem do mego domku.
Wcześnie rano wszyscy turyści ruszyli na swe „activiti” a ja z kompasem w swoją drogę. Przyznam, iż po raz pierwszy ciężko było mi się przemieszczać w terenie. Wszędzie znajdowały się rozlewiska, małe rzeczki, jeziora, oczka wodne, brak jakichkolwiek ścieżek oraz i to przede wszystkim – zatrzęsienie kajmanów (ponoć jest ich tutaj ponad 10 milionów) to bardzo ograniczało moje ruchy. Tyle, że wcale nie trzeba było się głęboko zapuszczać by zobaczyć dziką przyrodę: ptaki dosłownie uciekały spod nóg, jelenie (głównie łanie) były wszędzie, do tego wspomniane kajmany, wydry – które wcale nie bały się przybysza, a wręcz agresywnie „szczekały”, dzikie świnie (nie dziki), tapiry i mrówkojady. Moje ostatnie dni mijały właśnie na takich porannych samotnych wędrówkach, popołudniowych drzemkach z książką w ręku i przedwieczornym bieganiu (trzeba wrócić do formy – nie chwaląc się 15 - 20 kilometrów dziennie spokojnego truchtu). Oczywiście wszystko to w strumieniach deszczu, bo ten ustąpił tylko raz i to tylko na może 8 godzin.
Pantanal jest piękny. Nie dziwie się, iż jest umieszczony jako jedno z największych atrakcji turystycznych Brazylii. Przyroda pomimo ogromnej ingerencji człowieka (farmerzy karczujący i wypalający las pod pastwiska) daje sobie rade. Woda jest tutaj nie tylko źródłem życia, ale i strażnikiem tego zakątka ziemi i jej skarbów.
Niestety owa woda w postaci deszczu „zabrała” i mi sporo z tego co mógłbym zobaczyć i na początku przyznam iż byłem nawet lekko nieszczęśliwy z tego powodu, ale właśnie to jest natura. To ona decyduje i kieruje rytmem życia. Może i ona sprawi, że pojawię się tam jeszcze kiedyś.
Pisząc tego posta znajduje się parę set metrów nad poziomem morza i mknę z prędkością 860 km/h w samolocie (trzecim już dziś) do Manaus. Tam też postaram się zaktualizować bloga i wsiadam w 20 godzinny autobus do Wenezueli, gdzie czeka na mnie prawdziwy smaczek Roraima („zaginiony świat”). Nie mogę się już doczekać sześciodniowej wędrówki. Taki smakołyk na koniec paromiesięcznej wyprawy. Za niespełna dwa tygodnie będę już z Wami, w domu… ale nie myślcie, że to taki już koniec, koniec heee!

Tym czasem zapraszam do zdjęć z Pantanalu:

Pantanal

wtorek, 28 września 2010

Bonito


Mijają kolejne dni mojej podróży i kolejne przygody powinny pojawiać się na horyzoncie. Tak działo się od paru miesięcy i jestem do tego już bardzo, bardzo przyzwyczajony. Niestety przez pogodę utknąłem na campingu na całe 2 dni! Ulewny deszcz i błyskawice nie pozwoliły na eksploatacje wspaniałości, jakie kryje Pantanal.
Pewnie zastanawiacie się co to jest ten owy Pantanal. Wikipedia podaje, iż jest to rozległa równina aluwialna w Am. Południowej obejmująca obszar 200 tyś km2. Ja skrócę pozostały opis do paru słów: bagno, moczary, rzeki (suma opadów rocznych nawet do 1400 mm – brak nachylenia powierzchni = gromadzenie się wody na dużych obszarach). Fauna – ok. 700 gatunków ptaków (w całej Europie mamy „zaledwie” ok. 500), 80 gatunków ssaków w tym: jaguar, puma, ocelot, wilk grzywiasty, arirania, mrówkojad wielki, jeleń bagienny, pekari, tapir, pancernik olbrzymi i kapibara (stada nawet do 100 osobników), ok. 260 gatunków ryb i 50 gatunków gadów – w tym anakondy i kajmany. Podsumowując: BOGACTWO!
Tym bardziej zgrzytałem zębami, gdy widziałem chmury na niebie. Na wyciągnięcie ręki miałem takie cudowności! Oczywiście nie zrezygnowałem z małych spacerów i co nieco udało się zobaczyć, ale to jeszcze bardziej wyostrzyło apetyt. Dziś za to wyszło słońce na chwilkę ;) Nie było więc na co czekać tylko szybko ruszyć na poszukiwania.
Nie udało się może za wiele (deszcz dał tylko 4 godziny słońcu na poprawienie mi humoru), ale… Pstryknąłem parę zdjęć, popływałem w rzece pełnej ryb, zobaczyłem troszkę zwierzaków i heee… zmokłem.
Jutro prawdopodobnie przemieszczam się na północ Pantanalu – to zależy czy uda się mi znaleźć jakiś transport w rozsądnej cenie i oczywiście miejsce gdzie mogę rozbić namiot.

Zapraszam do dosłownie paru zdjęć, które udało się zrobić w promieniach słońca:

Pantanal - Bonito

piątek, 24 września 2010

Brasil


Brasil – ponoć najgorętsze państwo w Ameryce Południowej. Ojczyzna nieustannej zabawy, fiesty i maniany. Przyszedł, więc czas by to zweryfikować i spróbować, choć odrobinę z tego kuszącego ciasta. Pierwsza myśl – może najpierw do Rio. Problem polegał tutaj tylko na tym, iż z Foz de Iguazu to parę setek kilometrów, a ceny autobusów w tym kraju przewyższają europejskie. Miał być zatem kompromis – Florianopolis, miasto leżące nad samym oceanem. Sama aglomeracja nie wiele mnie interesowała – bardziej kusząca była wyspa leżąca zaraz obok. Kilometry piaszczystych plaż, błękitna woda i tropikalna roślinność. To miały być po wielu tygodniach bezustannego ruchu i wysiłku moje leniwe, parodniowe wakacje: hamak, książka i szum fal oceanu. Miały ale… cóż pogoda nie dała ku temu sposobności. Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Aura nie sprzyjała ani spacerom między plażami, ani wylegiwaniu się na słońcu. Miałem za to szczęście do towarzystwa. Na kampingu, gdzie rozbiłem swój namiot spotkałem dwóch Argentyńczyków – miłośników surfingu (dla nich pogoda znaczenia nie miała – ważne, że fale były!). Zamiast piasku między palcami, była zatem słona woda w ustach. Dwa dni ostrej walki! Surferem na pewno nigdy nie zostanę, ale złapać falę już prawie umiem. Dodatkowym plusem mych kompanów (jeden z nich był moim imiennikiem), był fakt iż pracują jako drzewiarze. Konkretniej zajmują się handlem surowca drzewnego. Na ile język pozwalał dowiedziałem się jak to mniej więcej wygląda w Argentynie i jakże inny jest to system niż ten jaki mamy w Polsce.
Niestety chłopaki po dwóch dniach ruszyli w stronę swego domu, a ja nie chcąc się bezsensu nudzić, wsiadłem w autobus i ruszyłem w stronę słynnego Panatalu. Zatrzymując się po drodze w mieście Curitiba.
Zanim jednak dotarłem do tej metropolii, zdarzyło się to, na co nastawiałem się już od dawna i jakoś przez miesiące udawało mi się uniknąć. Zostałem okradziony. Całkiem powszechna historia. Podeszło do mnie trzech rzezimieszków, jeden z nich uderzył mnie w bok, drugi pokazał elegancki pistolet wciśnięty za pazuchę, a trzeci obszukał mnie. Ukradziono mi 200 reali (równowartość ok. 375 zł). Całe szczęście nie wzięli paszportu i karty płatniczej. Dobrze też, iż nie miałem przy sobie plecaka z aparatem i laptopem… Uspokajam od razu rodziców – nic mi nie jest. Przez długi już okres czułem, iż może się to zdarzyć, dzięki temu, o ile można zachować zimną krew udało mi się ją zachować – udało mi się zabrać z ręki jednego ze złodziei swój paszport.
Przyznam, iż cała ta sytuacja plus ta nieciekawa pogoda mocno zepsuła mi humor i odebrała na chwilę siły, ale tylko na chwilę.
Dziś dzień spędzony w Curitibie wśród zieleni ogrodu botanicznego zdecydowanie poprawił mi nastawienie. Dodatkowo znalazłem na mapie miasta miejsce oznaczone jako park Jana Pawła II. Nie zastanawiając się zbyt długo poszedłem w tamtą stronę. Jak się okazało na miejscu, był to nie tylko park, ale i pewnego rodzaju skansen. Domki zbudowane na podobieństwo galicyjskich, wystawa dawnych polskich mebli i przedmiotów codziennego użytku oraz co najważniejsze rozmowa z panią Dankom totalnie rozwiała chmury.
Cały kompleks został założony przez polonie żyjącą w tym mieście i okolicach dokłądnie 30 lat temu i cały czas gromadzi wokół siebie dużą część społeczności pochodzenia polskiego. Naprawdę miło było pogawędzić o Polsce i Polakach poza ojczyzną. Dodatkowo Pani Danka prosiła pozdrowić wszystkich krajanów co czynie: pozdrawiam! ;)

Na koniec tradycyjnie parę zdjęć:

Brasil

sobota, 18 września 2010

Wodospady Iguazu


Wodospad Iguazú, jeden z największych kompleksów wodospadów na świecie (ok. 275), położony wśród bujnej roślinności, z bogatą fauną. Leży na granicy Argentyny (70%) i Brazylii (30%). Objęty po obu stronach ochroną - parkiem narodowym. Wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO. Najwyższy wodospad Gardziel Diabła (Garganta del Diabolo) ma ok.. 72 metry wysokości – jest zatem wyższy od słynnej Niagary.
Przyznam, że nigdy wielkim fanem czy miłośnikiem wodospadów nie byłem. Owszem zdarzyło mi się parę razy dać się zauroczyć, ale były to raczej chwilowe stany. Bez większych oczekiwań ruszyłem, więc ku najsłynniejszych wodospadów w Am. Południowej.
To co zobaczyłem tutaj zupełnie mnie powaliło, buzia otwarta, oczy szeroko rozwarte i… tak bezwątpienia to co zobaczyłem jest jednym z największych cudów natury jakie udało mi się zobaczyć w życiu. Ogrom masy wody, która z ogromną siłą i gigantycznym hukiem opada w dół powala. Człowiek właśnie w tym miejscu zdaje sobie sprawę jak niewielkie są jego siły wobec jednego z żywiołów. Tu moc przyrody jest wręcz dotykalna.
Cały kompleks został przygotowany do przyjmowania codziennie setek turystów: wyznaczone i ograniczone barierkami szlaki, mosty i tarasy widokowe ciągnące się kilometrami. Punkty informacyjne i mapy ze szlakami. Jest to bezwątpienia wielki interes, ale wyobraźcie sobie gdyby ruch turystyczny nie został tutaj odpowiednio skanalizowany. Po pierwsze ucierpiałaby na tym przyroda, po drugie nigdy nie można byłoby podejść tak blisko wodospadów. Wróćmy jednak do nich jeszcze na chwilę. Myślę, że jeśli ktokolwiek z Was ma w głowie lub ma napisaną swoją „bucket list” to zobaczenie wodospadów Iguazu jest pozycja wręcz obowiązkową.
Ja wczoraj zrobiłem ponad 300 zdjęć tego miejsca. Wam, aby nie nudzić lub raczej tylko podsycić ciekawość pokazuję tylko parę:

Wodospady Iguazu
Jeszcze tylko dodam, iż zaraz przekraczam granice z Brazylią i ruszam w stronę jednych z największych na świecie bagien i moczar – The Pantanal. Zatem w stronę bogactwa flory i fauny – anakondy, kajmany i o zgrozo komary ;)

Cordoba – czyli miasto wybitnych holenderskich filozofów ;)


Parę dni temu dotarłem do argentyńskiego miasta Cordoba. W roku 1613 jezuici otwarli tu pierwszy w Ameryce Południowej uniwersytet : Universidad Nacional de Córdoba. Do dziś jest to jedno z największych miast studenckich na tym kontynencie (siedem uczelni). Oprócz bardzo dużej ilości wiedzy chodzącej po ulicach (czytaj – studentek - ale tylko by popatrzec - oczwiscie), zabytków architektury czy okolicznych gór zabiła mnie tu chęć spotkania się z moim znajomym: Anthonym.
Podróże nie tylko wiodą w stronę wielkich atrakcji, wspaniałych miast, czy wysokich szczytów. Czasem wybierasz się w drogę by zobaczyć się z kimś, z kim warto się spotkać. Z osobą, która ma dla nas pewne znaczenie lub w wiemy, iż jej towarzystwie możemy zobaczyć jak w lustrze fragment nas samych.
Zacznijmy jednak po kolei. Anthony jest Holendrem, którego poznałem w Peru, na treku w stronę Machu Picchu. Przedstawię troszkę jego osobę. Trzydzieści osiem lat, kawaler, zatwardziały pracoholik, współudziałowiec dużej firmy informatycznej… tak wiem – nuda. I pewnie tak właśnie by to wyglądało gdyby nie pewien tragiczny wypadek jego przyjaciela. W wyniku wypadku, pod czas gry w polo, stracił on w ciągu sekundy władanie nad całym ciałem. Z ważnego pana w krawacie stał się inwalidą sparaliżowanym od szyi w dół. Te wydarzenie zmieniło niemal całkowicie podejście do życia mego znajomego. Zrozumiał, nareszcie jak niewiele dzieli nas czasem od śmierci, jak czas potrafi grać na naszą niekorzyść. Trzeba, więc wykorzystać każdą minutę nam daną. Jeśli zatem pracujemy – pracujmy z całych sił, efektywnie, nie czekajmy aż się „samo” zrobi. Jeśli bawimy się, róbmy to z przyjemnością – a nie dlatego, iż jest weekend i trzeba przecież wyjść na miasto. Jeśli uprawiamy sport – spróbujmy przekroczyć pewne granice – poczujmy jak dostarczony w ten sposób tlen wypełnia nasze ciało. I przede wszystkim: jeśli kochamy – kochajmy to z całych sił i pokażmy to drugiej osobie. Te parę sformułowań spowodowało, iż Anthony jest obecnie w Ameryce Południowej i jest w trakcie otwierania siedziby firmy na cały kontynent. Odrzucił to, co nie dawało mu wystarczającej satysfakcji, to co się już nie układało i podjął walkę od nowa. To wszystko jest oczywiście niezbędnym uproszczeniem. To nigdy nie wygląda tak łatwo, ale jeśli sami nie wyjdziemy naprzeciw temu co chcemy, czego pragniemy. Jeśli choć nie spróbujemy, to już przez całe życie będziemy się zastanawiać, co by było gdyby…
W Cordobie oprócz Anthonego poznałem również innego młodego Holendra, który po trzech latach właśnie wraca do Europy. Tematem przewodnim stało się to jak on się czuje z tym, iż wraca i czy żałuje ubiegłych lat. Odbyła się zatem konfrontacja otwartego na Argentynę Anthonego i wyjadacza, który ją właśnie opuszcza. Jakże inne mają spojrzenia. Wiele tego, więc dotknę tylko jednego wątku: przyjaciele – pierwszy dopiero ich opuścił i czuję iż będzie mu ich brakować, drugi wie już iż przez lata odbyła się weryfikacja i zdaje sobie sprawę iż pewien rozdział już jest zamknięty. Nie ma już wspólnych celów, pomysłów… to normalna kolej rzeczy – życie.
Przyznam, iż spędziłem 3 dni w Cordobie na gadulstwie i smakowaniu kuchni argentyńskiej. Skorzystałem z propozycji Anthonego i zatrzymałem się w jego mieszkaniu (uwierzcie własny pokój z własną łażienką!). Za przewodnika po mieście i współ gawędziarza miałem, więc gospodarza. Oj, przewinęło się tu tematów jak nigdy. Najwyraźniej oboje potrzebowaliśmy wywołać „bzdury”, na które normalnie nie ma się czasu. No ale nie wiem ile Wy macie czasu, więc po prostu kończę w połowie opowieści i na swe usprawiedliwienie piszę iż jutro będzie już prawdziwy blog o podróżach, a to dlatego iż dziś znalazłem się w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie: Wodospady Iguazu. To co dziś widziałem pozostanie we mnie na zawsze. Mam nadzieje iż jutro uda mi się choć przybliżyć Wam w słowach i fotografii owy cud natury.
Dziś parę zdjęć z Cordoby i okolic:
Cordoba – czyli miasto wybitnych holenderskich filozofów

niedziela, 12 września 2010

Autostopem na wołowinę oraz na wino lub dwa


Jak już wcześniej wspomniałem, jestem już w Argentynie. Gigantycznym kraju – ponad osiem razy większym od Polski, przy czym liczba mieszkańców jest niemal identyczna. Ogromne przestrzenie, cudowne góry, pustynie, kaniony, płaskie połacie pokryte zieloną trawą… Do tego niesamowicie przyjaźni i uśmiechnięci ludzie. Te połączenie powoduje, iż kraj ten od samej granicy, a w zasadzie już przed jej przekroczeniem wzbudził we mnie zachwyt.
Zaczęło się to wszystko tak: jako iż mój budżet umarł oraz z chęci spróbowania czegoś innego parę dni temu stanąłem na punkcie kontrolnym w San Pedro de Atacama i rozpocząłem łapanie okazji by dostać się do Argentyny. Problem polegał tu na tym iż ruch na pustyni jest bardzo ograniczony i przez 5 godzin minęło mnie może dziesięć aut. Kierowca jednego z nich, postanowił zatrzymać się i podrzucić zmęczonego słońcem wędrowca. Owe podrzucenie wyniosło 400 kilometrów aż do miejscowości Purmamarca. Aby uświadomić Wam bezkres pustych przestrzeni, przez ten dystans minęliśmy może dziesięć aut.
Sama wioska, w której się znalazłem słynna jest z „siedmiokolorowej” kotliny. Góry otaczające wioskę zmieniają swe barwy i tworzą niepowtarzalny kolaż. Kolejna zagadka matki natury. Z miejscowości tej stopem ruszyłem dalej w stronę miasta Salta. Niestety tym razem nie było tak łatwo (minimalny ruch uliczny) i musiałem się posiłkować autobusem. Stamtąd złapałem autobus do miejscowości Cafayate. Na sto kilometrów przed celem rozpoczęła się jedna z najbardziej widokowych dróg jaką miałem w życiu możliwość przebyć. Dzięki temu iż siedziałem na piętrze z przodu z panoramicznym oknem, mogłem podziwiać, a w zasadzie niemal chłonąć rozciągające się przepiękne krajobrazy. Różno barwne kaniony, góry przybierające niesamowite wręcz kształty, pojawiająca się zieleń przy ciekach wodnych… Naprawdę dusza ma radowała się widząc coraz to nowe wspaniałości. Do tego wszystkiego idealnie pasująca muzyka Glenna Millera w słuchawkach. Tak Argentyna mnie zachwyca…
Sama miejscowość Cafayate słynie w całym kraju z winnic. Białe wino i sery – cudowne połączenie. Do tego okolica wypełniona winnymi krzewami i góry… czego chcieć więcej – może tylko nie mieć kaca po całonocnej „degustacji” świeżego, taniego wina. Bachanalia w argentyńskiej miejscowości zakończyłem ruszając w stronę ruin miasta Quilmes. Ta wzniesiona na zboczu gór „twierdza” jest nazywana przez mieszkańców Argentyny ich własnym Machu Picchu. Rzeczywiście robi ono duże wrażenie, a do tego nie jest tak zapełnione turystami. Nie wiem tylko czy można je porównać do peruwiańskich ruin miasta. Według mnie raczej nie. Co jednocześnie nie odbiera im unikalności.
W tym momencie musze wrócić do mojego chilijskiego „autostopowania”. Przez 400 km nieustannie prowadziłem ciekawą rozmowę z kierowcą. Jak się okazało jest on inżynierem zajmującym się konstrukcjami w kopalniach. Dzięki kontraktom zawieranym przez jego pracodawcę zwiedził on większość krajów Am. Południowej oraz Kanadę. Rozmawialiśmy o historii Argentyny, o ludziach tu żyjących, o różnicach między Starym Kontynentem a Am. Łacińską. Ta konwersacja i podobne poczucie humoru, zbliżone poglądy spowodowały iż naprawdę dobrze pokonywało nam się kolejne kilometry. Wszystko to zaowocowało zaproszeniem do jego domku wypoczynkowego w malowniczo położonej miejscowości Tafi del Valle. Tutaj właśnie miałem okazję zjeść, ba pochłonąć najwspanialszą wołowinę z grilla na świecie, zapijając to wszystko czerwonym winem. Proporcje wynosiły 5 kilo świeżego mięsa i pięć litrów gronowego trunku. Nie wiem jak to wszystko w sobie pomieściliśmy, ale jedno wiem na pewno – to co słyszałem o argentyńskich stekach jest prawdą absolutną – są najlepsze na świecie! Następnego dnia „pełni” energii rozpoczęliśmy prace ogrodowe (na kaca najlepsza praca!). Kupiliśmy i posadziliśmy parę drzewek owocowych, wygrabiliśmy trawnik i z dobrymi humorach ruszyliśmy dalej w drogę.
Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli możliwość czy chęci spójrzcie przyjaznym okiem na wędrowca z plecakiem, który próbuje przemieścić się dalej ku kolejnej przygodzie. Jeśli macie gdzieś ukryte w aucie ciastko czy jabłko poczęstujcie go, spróbujcie się podzielić. W zamian za to owy wędrowiec może Wam opowiedzieć ciekawą opowieść o miejscach, krajach i ludziach, jakich spotkał na swej drodze. Może podpowie gdzie warto się wybrać i co zobaczyć. Jedno jest pewne będzie dobrze wspominał „waszą” wspólną drogę – kto wie może i Wy niedługo ruszycie w swoją i też staniecie na poboczu machając ręką ;).
Sergio dzięki Tobie poznałem najlepszą stronę Argentyny, przyjazną, otwartą i wartą tego by pozostać w niej dłużej.

Zapraszam do zdjęć z ostatnich dni:

Świeże wiono wśród skał

czwartek, 9 września 2010

San Pedro de Atacama


Troszkę czasu upłynęło od ostatniego wpisu, ale też pęd znowu ogromny i czas jakby ucieka między palcami. Nadrabiam Więc szybko zaległości ;)
Z Boliwii przejechałem do Chile, do wioski San Pedro de Atacama. Jest to punkt wyjściowy do najsuchszej pustyni na świecie – Atakamy. Średnia ilość opadów rocznych nie przekracza tutaj 10 mm na rok! Co jednocześnie wcale nie oznacza iż pada tu corocznie. Sama pustynia, jest tylko jedną z atrakcji. Okolica obfituje w wulkany, gorące źródła, niezliczoną ilość gejzerów, solne jeziora, kaniony i piaszczyste wydmy. Nagromadzenie tych wspaniałości przyrody powoduje, iż jest to jedno z największych atrakcji turystycznych w Chile.
Moim głównym celem była sama pustynia. Wypożyczyłem więc rower, zabrałem sporą ilość wody i w drogę. Ponad 60 kilometrów w pełnym słońcu z towarzyszącym porywistym wiatrem. Sama przyjemność ;). Po tej wycieczce wśród piasków i ogromnej pustki czy raczej nieograniczonej przestrzeni zaczynam rozumieć tych, którzy pokochali pustynie. Podobnie jak w górach na pustyni nie ma miejsca na pomyłkę. Wszystko jest jednocześnie oczywiste. Jeśli jesteś przygotowany masz prawo przetrwać, jeśli zlekceważysz przyrodę nie masz prawa przetrwać. Proste zasady, ale i nagroda ogromna. Pustynia wcale nie jest tylko nagromadzeniem piachu, są tu małe szczegóły, które można znaleźć tylko tam. Tym szczegółem może być drobna roślina, sęp krążący na bezchmurnym niebie czy też nie wiadomo skąd pojawiające się rozłożyste drzewo. Pustynia oferuje też niczym nie zmącony wewnętrzny spokój, jakiego trudno szukać gdzie indziej…
Dobrze przeskakuje dalej. Jednego z popołudni wybrałem się wraz z „campingowym” towarzystwem na sandboarding – to taka pustynna odmiana snowboardingu. Zamiast śniegu używa się tu po prostu piasku. Nigdy wcześniej nie zjeżdżałem na desce, więc zabawa miała dla mnie dodatkowy smaczek. Dużo wywrotek, śmiechu i nieco potu przy podchodzeniu pod górkę – tak można określić tę zabawę. Polecam każdemu, kto być może ma wydmę za płotem;) Oczywiście piach wcina się wszędzie i nie ma miejsca, gdzie go nie znajdziesz!
Niestety przemieszczanie się w Chile jest bardzo kosztowne (zresztą same Chile jest najdroższym krajem w Am. Południowej), tak więc musiałem z Atakamy kierować się w stronę Argentyny, w której obecnie się znajduję. Oczywiście nie mogę tego opisać w tym poście, więc postaram się to zrobić nieco później.
Pozdrawiam, więc z gorącej Argentyny;)

Na koniec standardowo nieco zdjęć:
San Pedro de Atacama

sobota, 4 września 2010

Sól w oku, czyli Solar de Uyuni


Solar de Uyuni – największa na świecie pustynia „solna”. Leży ona na 3653 metrach n.p.m. i stanowiła część prehistorycznego słonego jeziora Lago Minchin. Jej kolory, a w zasadzie jeden dominujący – biały, robi powalające wrażenie. 12000 km kwadratowych jasnej ubitej soli.
Najpopularniejszym sposobem by zobaczyć, dotknąć i poczuć Solar de Uyuni to wybrać jednego z operatorów wycieczek i wsiąść w jeepa. Bardzo chciałem tego uniknąć i zrobić to samemu, ale bez auta jest to nie możliwe(chyba, że ma się dużo czasu i odpowiedni ekwipunek – wtedy można to przejść). Wsiadłem, więc w auto i przez 3 dni przemierzałem pustynie i góry by na koniec dotrzeć na granice z Chile. Zanim tam jednak dotarłem wrócę na skraj pustyni do miejscowości Uyuni. Ta zapomniane przez świat miasteczko żyje tylko z turystów oraz stacjonującego tam wojska. Dookoła rozciągają się tylko bezkresne piaski i skaliste góry, a rejonem rządzi zimny porywisty wiatr. Zaraz za ostatnimi zabudowaniami znajduję się cmentarzysko starych lokomotyw. Ponad 50 parowozów, które przed wieloma laty stanowiły koło napędowe Boliwijskiego transportu.
Po około godzinie jazdy dojechaliśmy na skraj pustyni. Lokalna społeczność żyje z soli. Produkuje z niej zarówno spożywczy dodatek kuchenny jak i cegły z których zbudowane są wszystkie domy w okolicy. Sama pustynia to tak jak pisałem biała przestrzeń. Tego nie można zobaczyć nigdzie indziej. Na jej południowym skraju znajduje się również ciekawostka przyrodnicza – Isla de los Pescadores – czyli wyspa kaktusów. Wyobraźcie sobie pustkę i nagle taką osobliwość. Kolejny zachwyt nad twórczością matki natury.
Po nocy w „solnym” hotelu ruszyliśmy na południe by zobaczyć „zdumiewające” laguny… cóż bez wątpienia były one piękne, ale niewielka ilość wody oraz brak słońca odebrała im nieco barwy. Szkoda, ale za to ja coraz bardziej zbliżałem się do euforycznego stanu związanego z zachwytem nad zimnymi pustyniami. Ich piękno tkwi w ich surowości i niedostępności. Silne, mrożące krew w żyłach wiatry, pył który dostaje się wszędzie oraz niemal nieograniczona przestrzeń… ach znam to uczucie, zazwyczaj pojawia się w wysokich górach, ale wiem że i pustynie, a szczególnie te wrogie człowiekowi będą dla mnie nowym wyzwaniem. Wróćmy jednak troszkę do owych lagun. W tych ciężkich dla człowieka warunkach, spokojnie w wodzie brodzą setki flamingów. Mam nadzieje, że zdjęcia ukażą wam piękno owych ptaków.
Ostatni dzień to gejzery i gorące źródła na wysokości 4300 m n.p.m. Na zewnątrz zero stopni, w wodzie 30. Jakże miło było wygrzać zmrożone mięśnie i do tego podziwiać okoliczne aktywne wulkany. Mam nadzieję, że zdjęcia oddadzą choć troszkę piękno tego zakątka świata, gdyż wena opuściła mnie całkowicie i nie jestem tego wyrazić słowami.
W tej chwili jestem już w Chile w wiosce San Pedro de Atacama. Stąd rowerem wybieram się dziś na najsuchszą pustynie na świecie Solar de Atacama. O tym jednak oczywiście później.

Sól w oku, czyli Solar de Uyuni.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Trek with Quechua


Spakowałem plecak, włożyłem moją kserowaną mapę w kieszeń i poszedłem szukać drogi w góry. Mój zerowy hiszpański połączony z językiem hmm migowym jest na tyle efektywny, że już po paru minutach siedziałem w, busie, który wywiózł mnie prawie za miasto. Mieszkańcy Sucre są bardzo pomocni i naprawdę wystarczy się trochę uśmiechnąć by podali dłoń. Bus dowiózł mnie do punktu, z którego ruszają ciężarówki do trudno dostępnych miejsc. Jako, że sieć dróg w Boliwii jest bardzo słabo rozwinięta, często jedynym środkiem transportu jest właśnie ciężarówka. Część, w której przyjęto, iż znajduje się towar znajdują się ludzie z towarem. Siedzi się zatem na workach, kartonach, skórach owiec i wszelkich innych dobrach niezbędnych ludności w górach. Po bezdrożach, w kurzu i hałasie płynącym z dieslowskiego silnika dotarłem w miejsce, gdzie miała zacząć się kolejna przygoda.
Chataquila tak nazywa się owe miejsce, w którym rozpoczyna się tzw. Inca Roud. Dookoła skaliste góry, dominujący kolor to czerwień, pomarańcz i szary. Wysokość ok. 3500 metrów n.p.m. Widoki, które już od samego początku odbierają dech człowiekowi. Tak to jest miejsce, w którym chcesz być. Początek jest bajecznie prosty. Niemal cały czas z górki, a szlak zbudowany parę set lat temu przez Inców jest dobrze widoczny.
Tym razem nie będę opisywał każdego dnia swej wędrówki. Powiem Wam za to co widziałem i co przeżyłem. W okolicach wioski Maragua parę milionów lat temu (nie mam niestety dokładnych info) spadła kometa tworząc krater, który w najszerszym miejscu ma ponad 6 kilometrów. Na zdjęciach widać takie faliste utwory geologiczne – to jest właśnie górna granica krateru. Malowniczość miejsca dosłownie powala. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem i nie wiem, kiedy po raz kolejny przyjdzie mi zobaczyć. Innym ciekawym miejscem jest Ninu Mayu. Tutaj za to można było obejrzeć ślady dinosaurów pozostawione w skale. Mnogość owych tropów i ich wyrazistość zadziwia. Moje zainteresowanie dinosaurami ograniczało się do obejrzenia jednej części „Jurasic Park”, więc nie powiem Wam jaki to zwierz pozostawił swe ślady. W każdym razie dla fascynatów tematu, miejsce obowiązkowe. Na trasie mej czterodniowej drogi nie zabrakło również gorących źródeł, w których dość nadwyrężone mięśnie znalazły chwilę ukojenia. Nie tylko zresztą moje, gdyż miejsce te jest sławne wśród lokalnej ludności i całymi rodzinami przybywa tu by odpocząć.
Wędrówka w samotności, bez przewodnika ma wiele plusów i tylko parę minusów. Zacznę od tej gorszej strony. Przede wszystkim można się nieco zgubić, nie ma się wiedzy na temat tego co się widzi (choć to można nadrobić), może wystąpić brak porozumienia z okoliczną ludnością i to tyle. Plusów za to jest wiele. Przede wszystkim, gdy idziesz samemu wyostrzasz swe zmysły. Zwracasz uwagę na większą ilość szczegółów, droga staje się przygodą. Jesteś sam na sam z przyrodą, z jej najczystszym obliczem. Liczysz tylko na siebie. To dodaje pewności i wiary w siebie. Podnosisz swe możliwości. Często zupełnie przypadkiem widzisz dużo więcej. Masz czas by „porozmawiać” sam ze sobą (no może to w moim przypadku bezpieczne nie jest). Czujesz się choć przez parę chwil wolnym. Tak, ja zdecydowanie wolę swoją drogę. Jeśli choć raz będziesz sam na sam z przestrzenią, zupełnie Ci obcą, pozbawioną zasięgu komórki, bez ludzi dookoła, bez hałasu cywilizacji zrozumiesz lub może już wiesz, o co mi chodzi. Być choć przez chwilę wolnym.
Lepiej kończę już. Posądzicie mnie, że jednak zajrzałem do tej swojej głowy;) albo, że zbyt duża ilość słońca zrobiła swoje.
Opowiem jeszcze tylko o powrocie do Sucre. Niestety wróciłem z gór szybciej niż zakładałem z powodu awarii moich butów. Podeszwa jednego z nich pękła podczas ostatniego treku i po reanimacji dokonanej przez szewca miałem nadzieje, że da radę. Niestety pęknięcie powiększyło się, a co gorsza druga podeszwa również pękła. Moje wysokie buty trekkingowe po paru set kilometrach górskich szlaków skapitulowały. Szkoda. Co prawda nie przywiązuje uwagi do „rzeczy” ale to moi kompani w dobrych i złych chwilach. Niestety mój budżet umarł i nie przewiduje kupna nowych tak, więc będę musiał przetrzymać w niskich butach najbliższe tygodnie. Dam radę, to nie jest powód by się umartwiać, ale szkoda…
Ostatniego dnia wracałem z okolic wioski Talula do wioski Quila Quila, gdzie miałem złapać ciężarówkę do Sucre. Po drodze zatrzymałem się obejrzeć mecz piłki nożnej między fioletowymi a żółtymi koszulkami. W cieniu drzewa popijając sok ze świeżych pomarańczy, rozmawiając w języku zero hiszpańskim zero angielskim komentowałem mecz z nauczycielem z miejscowej szkoły. Dalej w towarzystwie lokalnego „agronoma” poszedłem w stronę transportu. Po drodze dowiedziałem się, iż raz w miesiącu przyjeżdża tutaj inżynier leśnik z Sucre i wraz z paroma pracownikami sadzą lub wycinają drzewa w miejscach, gdzie jest to możliwe. Rzeczywiście przy dokładniejszym przyjrzeniu się, gdzie niegdzie można zauważyć regularną więźbę i jakiś pomysł na to by zatrzymać erozję i wykorzystać wolne przestrzenie dla „lasu” (by być bardziej konkretnym to raczej zadrzewień).
W Quila Quila owszem czekała ciężarówka, tyle że kierowca był jednym z zawodników pod czas kolejnego meczu (miedzy białymi a zielonymi koszulkami). Spowodowało to dwu godzinne opóźnienie w odjeździe. Jednakże nikt się tym nie przejmował, po prostu wszyscy poszli oglądać mecz, zjeść obiad czy zdrzemnąć się w cieniu. Widowisko raczej nie było fascynujące – choć jedna bramka nie powiem gdyby nie fakt, że był to gol samobójczy to całkiem, całkiem.
Zakurzony, zmęczony, ale przede wszystkim zadowolony z ostatnich świetnie spędzonych dni wróciłem, do Sucre i zasnąłem błogim snem. Obudziłem się i oto jestem, piszę do Was i zapraszam do obejrzenia zdjęć. Dodam tylko, iż wieczorem wskakuje w autobus i jadę w stronę pustyni Solar Uyuni. Tam czeka kolejna przygoda ;)

Trek with Quechua

Sucre – kolonialny oddech


Sucre – słodkie łzy. Według mnie najpiękniejsze miasto w Boliwii. Założone w 1538 roku przez Hiszpanów, było dla nich jednym z najważniejszych ośrodków w ich wschodnich koloniach. Mnogość ciekawych architektonicznie budynków oraz liczba kościołów i kościółków jest ogromna. Całe centrum miasta jest utrzymana w białych barwach, co jeszcze bardziej rozświetla ulice tej aglomeracji. Do tego wszystkiego dodajcie dużą ilość skwerów wypełnionych zielenią. Po ostatnich dniach szarości i srogości gór znalazłem tu chwilę wytchnienia wśród drzew, krzewów i kolorowych kwiatów.
Miasto te ma szczególne znaczenie dla Boliwijczyków, to właśnie tu ogłosili oni 6 sierpnia 1825 roku swą niepodległość. Przez wiele lat była to stolica kraju, a do dziś znajduje się sąd najwyższy oraz bardzo wiele uczelni.
Dzień spędziłem, więc na spokojnym spacerze przez stare miasto, „podglądaniu” codzienności mieszkańców i ciężkich bojach o jakąkolwiek mapę okolicy. Myślę, że po Potosi potrzebna była mi taka odskocznia do „normalności”. Usiadłem z książką w parku i po prostu odpoczywałem. Dookoła mnie jednak życie płynęło swoim rytmem. Sprzedawcy kusili klientów, taksówkarze trąbili w oddali, dzieci bawiły się na placu zabaw, studenci przysypiali na ławkach, a panowie w ciasno zapiętych marynarkach wbiegali i wybiegali z budynków rządowych. Po trzech godzinach takiej codzienności, rozbolała mnie głowa i zabrałem się za zbieranie informacji jak samemu iść w okoliczne góry, nie zgubić się i wrócić w jednym kawałku. Wszelkie „informacje turystyczne” kategorycznie odradzały opcje: „solo uno”. Nie zraża mnie to wcale, gdyż nie raz to już słyszałem. Potrzebna była mi za to mapa. Udało mi się dostać kserowaną mapkę okolicy z folderu reklamowego. Skala zerowa, poziomic brak, sieci rzek w zasadzie brak, ale jest pogląd na kierunki świata – to wystarczy mam przecież kompas. Tak, więc nie pozostało nic jak zrobić zakupy i się spakować.
Wieczorem za to czekała mnie niespodzianka. Niedaleko mojego hostelu znajduje się park w którym od paru tygodni młodzież z okolicznych wiosek i miast przygotowuje się do wrześniowego festynu na cześć objawienia się Matki Boskiej w pobliskich górach. Wyobraźcie sobie dosłownie setki osób tańczących w parku w świetle latarni i przy muzyce granej na żywo. Próby trwają 2 miesiące przed festiwalem i to codziennie wieczorem od ok. 19 do 22. Cały park żyje wtedy uśmiechami ludzi. Wszystko jest utrzymane w formie zabawy, ale i nie ma tu miejsca na „obijanie się”. Tancerze i orkiestry dęte dają z siebie wszystko! Do tego w parku cała masa biegaczy. Nie mogłem się oprzeć i wróciłem do pokoju, przebrałem się i przez godzinę przy muzyce na żywo biegałem, śpiewałem pod nosem i uśmiechałem się wraz z setkami osób w Parque Bolivar.
To był bardzo dobry dzień.

Zapraszam do paru zdjęć z miasta Sucre:

Sucre – kolonialny oddech

środa, 25 sierpnia 2010

Gorączka srebra w najwyższym mieście


Potosi najwyżej położone miasto na świcie (4060 metrów n.p.m.) zostało założone w 1545 roku, kiedy to odkryto wewnątrz położonej obok góry gigantyczne pokłady srebra. Na przestrzeni niemal dwustu lat zmuszano do pracy w kopalni miony niewolników. Byli to zarówno rdzenni mieszkańcy, jak i przywożeni na statkach Afrykanie. Ciężkie warunki, pracy, bardzo słaba wentylacja i liczne oberwania chodników powodowały iż rocznie ginęło ok. kilkuset niewolników. Srebro miało swoją cenę… Jednakże ilość wydobytego srebra była tak duża, iż prawie załamała gospodarkę europejska. Wrak statku Nuestra Señora de Atocha zatopionego w 1622 jest typowym przykładem rabunku kruszczów. Na jego pokładzie znajdowało się 47 ton srebra oraz 150 tysięcy złotych monet i sztabek!!!
Tyle o przeszłości, niestety teraźniejszość nie kreśli ciekawego obrazu. W kopalniach nadal pracuję wiele set osób i to warunkach niewiele różniących się od tych sprzed kilkudziesięciu lat. Do wewnątrz góry prowadzi ok. 500 wejść, długości chodników nikt nie jest wstanie obliczyć. Całość przypomina wręcz szwajcarski ser. Nie ma tu wykrywaczy szkodliwych metali czy szeregu zabezpieczeń przed oberwaniem się chodników. Wygląda to naprawdę przerażająco, prowizoryczne zabezpieczenia, wentylacja działająca tylko przy głównych „traktach”, do tego kurz, straszliwa mieszanka gazów i miejscami woda, która przelewa się przez kalosze. Temperatura od bardzo niskiej po 50 stopni. Do tego wilgotność i brak tlenu. Warunki, w jakich nikt z nas nie chciałby przebywać, a co dopiero pracować. Sami górnicy, aby przetrwać przeżuwają gigantyczne ilości liści koki. Nie stronią również od wysokoprocentowego alkoholu (96% spirytus) i „specjalnych” papierosów (mieszanka tytoniu z anyżem). Statystycznie żaden z nich nie dożyje 45 roku życia. Ludzki organizm nie jest wstanie wytrzymać dłużej w tych warunkach…
Dla mnie osobiście było to jedno z największych przeżyć w życiu. To, co tam zobaczyłem totalnie mnie zszokowało. Najsmutniejsze było to, iż widziałem tam również pracujące dzieci. Wiem, że każdy z nas wykonuje jakąś pracę, czasami bywa ona trudna i męcząca. Czasami wymusza się na nas taką presję, iż zabieramy ją do domu i nie pozwala nam zasnąć. Czasem chcemy ją rzucić, gdyż tak bardzo nas obciąża. Nie mam, co do tego wątpliwości, iż tak właśnie może być. Jednakże po tym, co tam zobaczyłem wiem, iż ciężką prace to mają górnicy i to nie wszyscy, ale Ci, którzy własnoręcznie w diabelskich warunkach przerzucają tysiące ton skał by odnaleźć trochę „krwawego” srebra. Wydaje mi się, iż każdy z nas powinien wybrać się w takie miejsce. Jest to bardzo przygnębiające, ale wydaje mi się też potrzebne by móc naprawdę cieszyć się z tego, co mamy.

Poniżej zamieszczam trochę zdjęć z samego Potosi oraz z kopalni. Widać na nich pracę górników, chodniki, które czasami wymuszały czołganie się i przeciskanie by dotrzeć tam gdzie odbywa się „właściwa” praca. Na koniec „obowiązkowa” detonacja dynamitu.

Gorączka srebra

niedziela, 22 sierpnia 2010

Huayana Potosi 6088m


Nadszedł czas podnieść sobie poprzeczkę i spróbować czegoś zupełnie dla mnie nowego. Tą poprzeczką miała być góra Huayana Potosi – 6088 metrów n.p.m. Nigdy wcześniej nie miałem możliwości wejść na taką wysokość, a uprzedni rekord ustanowiłem w Nepalu i wynosił „zaledwie” 5416 m – z tym iż nie była to wspinaczka, a całkiem mocny trek.
Położony 25 kilometrów od La Paz sześciotysięcznik nęcił z daleka i nie było możliwości go ominąć – no bo niby jak… Przeszedłem więc agencje specjalizujące się w wyprawach na tą górkę i ruszyłem.
Pierwszy dzień to przyjazd na wysokość 4700 i rozpoczęcie szkolenia z zakresu chodzenia po lodzie i śniegu oraz wspinaczki po ścianie lodowca. Dużo zabawy, ale i pierwszy pot na czole – wbijać raki i czekany w lód to całkiem niezły wysiłek a dodatkiem jest tu wysokość.
Dzień drugi to w miarę spokojna wspinaczka do tzw. Rock Camp leżącego na niemal 5200 m n.p.m. Tutaj dopiero można było zobaczyć coraz to piękniejsze widoki, a przede wszystkim ścieżkę, którą będziemy w nocy podążać. Po bardzo wczesnej kolacji, wszyscy śmiałkowie, a nazbierało się ich 13 położyli się w swych śpiworach i oczekiwali…pobudki. Ta nadeszła szybko – o północy rozpoczęło się przygotowanie. Na zewnątrz minus 15 stopni i nieprzyjemny wiatr, tak wiec ubieranie wszystkiego, co się da. Do szczęk raków, czekanów, pita w pośpiechu mate de coca, parę ciastek, światło z czołówek i w drogę. W powietrzu czuć ekscytacje, może lekkie zdenerwowanie i lekką adrenalinę. Bardzo miła mi mieszanka.
Jest godzina pierwsza, mój przewodnik (tak się złożyło, że miałem własnego – normalnie przypada jeden na dwóch) wyciąga mnie na czołówkę grupy. Szum wiatru i rytm: wijany czekan, wbijana lewa noga, wbijana prawa noga. Taką pieśń słyszę przez pierwszą godzinę. Dookoła lodowiec oświetlony przez księżyc i bardzo wyraźne gwiazdy. Gdzieś w oddali majaczy szczyt, ale do niego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Mój przewodnik Sisil chyba wziął na serio żart, iż obiecałem rodzicom, że będę pierwszy na szczycie i tempo było naprawdę mocne. Po kolejnych 2 godzinach oddaliliśmy się znacząco od majaczących w oddali innych czołówek. Jednakże właśnie po 3 godzinie zacząłem czuć zmęczenie, brak tlenu i powolną niechęć. Jednakże widoki, w tym i rozświetlonego La Paz motywowałyby po prostu iść. Na każdego musi jednak przyjść kryzys. Na ok. godzinę przed szczytem, wyprany z sił, bolącą głową, elegancko rozpadłem się na kawałeczki. Miałem naprawdę dość. Sisil dał mi 5 minut przerwy, a po tym z uśmiechem na twarzy powiedział, że mama czeka na górze ;). Choć z drugiej strony nie wiem czy to powiedział, moja głowa nie była zdatna już do niczego. Wstałem, więc i zobaczyłem w świetle czołówki ok. 40 metrową grań. Generalnie powinienem pomyśleć, że to koniec i nie idę, ale jako że głowa już pozbawiona była zupełnie jakichkolwiek myśli, po prostu wspiąłem się na tą ścianę. A na jej końcu ukazał się w odległości może 200 metrów wymarzony szczyt. Kolejne 25 minut i byłem na nim! To nie była radość, to było moje małe prywatne szaleństwo. Cała orkiestra grała mi w głowie. Kolejny raz udało mi się pokonać własne słabości, pokonać granice 6000 metrów, spróbować czegoś nowego i wyjść z tego cało. Nagrodą za to były przecudowne widoki. W 5 minut po tym jak usiadłem na szczycie za dalekich gór rozpoczęło wschodzić słońce. To są właśnie te widoki, które chcesz zachować do końca życia. Mróz, zmęczenie, ból głowy to wszystko stało się zupełnie bez znaczenia. Przyznaję iż był to jeden z najbardziej morderczych wysiłków w moim życiu (hee – może dlatego iż na szczycie naprawdę byłem pierwszy – w minutę później pojawili się następni, no ale;) ).
W życiu przeczytałem parę książek o alpinistach i himalaistach, ale myślę, że dopiero te nowe doświadczenie dało mi do zrozumienia jak trudna to bajka. Ile potrzeba sił, jak mocną trzeba mieć psychikę by wspiąć się na upragniony szczyt. Iluż z nich zginęło pod czas realizacji swego marzenia iluż straciło przyjaciół i kompanów. Tak wspinaczka wysokogórska to nie jest zabawa, to jest naprawdę trudna sztuka życia. Moja górka to dla nich przysłowiowa bułka z masłem, ale ja i tak jestem z siebie zadowolony w końcu to był mój pierwszy raz i udało się!

Zapraszam do obejrzenia dosłownie kilku zdjęć – powód moja karta pamięci na górze po paru klatkach totalnie odmówiła współpracy. Zablokowała się i tyle. Trudno, ja za to mam nadzieje iż to co zobaczyłem pozostanie w mojej pamięci na długie lata.

Huayana Potosi

środa, 18 sierpnia 2010

Droga śmierci – najniebezpieczniejsza droga na świecie


Zrealizowałem wczoraj jedną z najbardziej szalonych „atrakcji” pod czas całego mojego wyjazdu. Przejechałem rowerem najniebezpieczniejszą drogę na świecie. Na początek troszkę danych. Wybudowana w 1932 roku łączy La Paz z miejscowością Coroico. Jej długość wynosi 64 kilometry (rozpoczyna się na wys 3500 i kończy na wys. ok. 1700m) i do roku 2007 była jedyną opcją dla podróżujących w tym właśnie kierunku. Ze względu na duży ruch, małą szerokość (w niektórych punktach do 3,2 m) oraz ogromną przepaść nawet do 600 metrów dochodziło na niej do bardzo wielu tragicznych wypadków. Tak jak wcześniej pisałem liczba ofiar sięgała nawet do 200 – 300 osób rocznie. W roku 2007 została oddana alternatywna i o wiele bezpieczniejsza droga łącząca te dwa miasta. Obecnie na „Death Road” nie ma już takiego ruchu, a zatem nie ma już tak przykrych danych. Od ok. 10 lat odbywają się zjazdy rowerowe tą właśnie nitką przylepioną do gór. Niestety nieroztropność wielu amatorów prędkości, brak odpowiedniej koncentracji i umiejętności doprowadziło do tego iż do dnia dzisiejszego zginęło na niej również 28 amatorów dwóch kółek. Tyle danych, teraz troszkę o samym zjeździe.
O 8 rano stawił się po mnie przewodnik i zabrał na… plac gdzie właśnie odbywały się jakieś narodowe uroczystości z uczestnictwem prezydenta Boliwii. To już druga głowa państwa, którą widzę w Am. Południowej. Po odsłuchaniu hymnu narodowego, wraz z czwórką innych śmiałków ruszyliśmy w stronę punktu startowego, który umiejscowiony jest na wys. 4700 m n.p.m. Mały instruktarz i z prędkością… (tu zostawię miejsce by rodzice się nie denerwowali) ruszyliśmy asfaltową drogą w dół. Pierwszy odcinek nie był jeszcze właściwą „drogą śmierci”, ale przyjemnym, szybkim zjazdem w jej stronę. Bonusem była możliwość podziwiania wysokich pięciotysięczników. Widoki i adrenalina naprawdę zapierały dech.
Jednakże prawdziwe przyjemności zaczęły się na właściwym fragmencie naszej przygody: The Death Road! Tutaj przewodnik ostudził nas statystykami i już nieco ostrożniej pognaliśmy w dół. Szutrowa droga pełna luźnych kamieni, wąskie zakręty, przepaść na wyciągnięcie ręki, szum opon, pisk tarczy hamulcowych, chmury kurzu, szum opon i wybieranie amortyzatora… do tego napięte mięśnie, pełna koncentracja, adrenalina buzująca w absolutnie każdym fragmencie ciała… Rany coś absolutnie nie do opisania. Niestety, a może raczej dobrze przewodnik często się zatrzymywał, aby zrobić zdjęcia, czy poczekać na busa i dać coś nam do zjedzenia i picia. Dawało to chwile odpoczynku i przywracało puls do w miarę normalnego poziomu.
Ten dzień przypomniał mi po raz kolejny jak bardzo kochałem kolarstwo i wszystko, co jest związane z tą dyscypliną. Czuję jak wiele straciłem odpuszczając sobie trenowanie i startowanie w zawodach. Jest to kolejny bodziec by wrócić do sportu. Jestem w pełni nastawiony na to by zacząć się przygotowywać do startów w triathlonie. To jedna z najtrudniejszych dyscyplin wśród sportów wytrzymałościowych i chyba do decyduje o jej atrakcyjności. Trzeba będzie jednak najpierw wyciągnąć śrubki z obojczyka, które są niewątpliwą pamiątką po „rowerowej głupocie”.
Wracając jednak na boliwijską drogę. Oprócz ogromnej ilości adrenaliny we krewi i paru kilo połkniętego kurzu zjazd pozwolił na zobaczenie jak bardzo zmienia się roślinność na różnych wysokościach. Zaczynając na 4700 m widzisz tylko skały, skały i skały, gdy powoli lub raczej szybko opadasz w dół zauważasz pojawiającą się skromną roślinność by wreszcie osiągając poziom dżungli, gdzie bujna roślinność rozpoczyna swe królowanie.
To tyle, jeśli chodzi o Death Road. Ja przeżyłem ją i to intensywnie. Gdybym mógł to powtórzyć zapewne bym to zrobił i kto wie czy kiedyś tu nie wrócę by tego dokonać. Jest ktoś chętny? ;)
Jakie plany na następne dni? Dziś odpoczynek, a jutro… rozpoczynam jedno z największych wyzwań w moim życiu: góra Huayana Potosi 6088 metrów n.p.m. ! To będzie mój życiowy rekord i pierwsza w życiu prawdziwa wspinaczka. Trzy dniowa wyprawa połączona ze szkoleniem w zakresie wspinania się po ścianach lodowych ;) Będzie trzeba pokonać zmęczenie, zimno, wysokość i po raz kolejny przełamać własne bariery.
Dziś zapraszam Was na parę zdjęć z drogi śmierci. Nie zabrałem na nią swego aparatu, więc są to fotki robione przez naszego przewodnika. Nie są zbyt ciekawe, gdyż nie ukazują wspaniałych widoków, które otaczają Cię gdy „spokojnie” pokonujesz kolejne zakręty ;)

Droga śmierci

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Copacabana i Isla del Sol


Jako iż gonie czas, czas nadrobić bloga i bardziej się zaktualizować. Jestem już w Boliwii. Po odjeździe Kuby sam zapakowałem się w autobus i dotarłem z 3 przesiadkami na przezabawną granice Peruwiańsko – Boliwijską. Przez przejście przetaczają się tłumy ludzi, stada owiec, załadowane osły i trąbiące na wszystkie strony ledwie trzymające się kupy minibusy. Parę kilometrów za granicą znajduję się leżąca nad jeziorem Titicaca miejscowość Copacabana. Jest to małe miasteczko, z którego można wybrać się na jedną z najładniejszych wysp leżących nad tym drugim, co do wielkości jeziorem w Am. Południowej. Jego długość wynosi ok. 190 km, a w najszerszym miejscu osiąga 80 km. Jego wielkość i błękitna woda robi ogromne wrażenie. Niebieska plama w otoczeniu szarości gór. Dodam tylko, że jezioro leży na wysokości 3800 metrów n.p.m. Z Copacabany popłynąłem promem w stronę wyspy o której wspomniałem czyli Isla del Sol. Jest to typowy turystyczny przystanek, ale mimo wszystko warto się tam było wybrać i zobaczyć skaliste góry opadające w stronę malowniczych zatoczek. Po zimnej nocy z samego rana wybrałem się na 6 godzinny trek z południowej części wyspy na północ. Słońce wysoko na niebie oraz parę wzniesień dały nieco przyjemności nogą;) Za to widoki…
Popołudniu powrót do łodzią do Copacabany (ciekawe, że na wyspę kosztowało to 10 boliwiano, a powrót to już 20). Zaraz po tym łapałem – dosłownie autobus do La Paz. Łapanie polegało na przeciśnięciu się między jeszcze zdezorientowanymi turystami w stronę wehikułu. Dzięki temu miałem miejsce w przeciwieństwie do innych, gdyż sprzedano o jakieś 15 biletów więcej niż mógł pomieścić autobus. Z 30 minutowym opóźnieniem ruszyliśmy, aż nagle autobus stanął. Powód był „oczywisty” – czekała nas przeprawa przez rzekę. Pojazd na barce, pasażerowie na motorówkach. Nigdy jeszcze nie przeprawiałem się przeładowaną motorówką o 22 w nocy bez świateł. Zapisuje to do ciekawszych doświadczeń. Tak Boliwia zaczyna mi się bardzo podobać. Wszystko jest tu bardziej „dzikie” można powiedzieć zdezorganizowane, ale i ciekawsze. Dodatkowym plusem jest to iż jest to mnóstwo gór i to wysokich. Dookoła samego La Paz (leży na wys. od 3800 do 4000m.) jest ponad 100 szczytów powyżej 5000 m.
Co dalej? Jutro ruszam rowerem na najbardziej niebezpieczną drogę na świecie. 64 kilometry zjazdu. Droga wije się wzdłuż przepaści, która w niektórych miejscach osiąga 600 metrów. Jednakże o tym jak to się odbyło i jak to wygląda opiszę już po przejechaniu. Dodam tylko że do niedawna ginęło na niej rocznie od 200 do 300 osób.

Zapraszam do paru zdjęć z Isla del Sol:

Isla del Sol

Machu Picchu


Pęd we włosach, ciągła zmiana miejsc i okoliczności. Czas na chwilę odpoczynku lub raczej tak jak obiecałem aktualizacje bloga. Po przeskoku samolotami znaleźliśmy się w bardzo malowniczej, ale i niezwykle turystycznej miejscowości Cusco. To właśnie z tego miasta ruszają wszystkie szlaki w stronę „mistycznego” Machu Picchu. Dotrzeć można tam na wiele sposobów. Jeden najbardziej znany i najbardziej oblegany to Inca Trek (rezerwacje na 6-8miesięcy przed przyjazdem – koszt 4 dniowego treku to 400 $). Alternatywnymi drogami jest tzw. Jungle Trek (4 dni) lub wysokogórski szlak który trwa 5 dni. My ze względu na możliwości finansowe oraz czas wybraliśmy 4 dniowy Jungle Trek.
Z samego rana ruszyliśmy busem z rowerami na dachu na przełęcz leżącą na wysokości 4300 metrów n.p.m. Tam cała nasza grupa wskoczyła na swe dwukołowe rumaki i rozpoczęła 4 godzinny zjazd. Dobrze utrzymane asfalty, piękne widoki, jeszcze piękniejsze prędkości i składanie się na zakrętach dostarczyło niesamowitych wrażeń. Rany ależ to była zabawa. Uśmiech z mojej i Kuby papy nie schodził nawet na chwile. Szkoda tylko że ograniczała nas troszkę grupa, no ale z drugiej strony może i lepiej gdyż dotarliśmy cali. Następny dzień to już typowy trek w górach. Z niezbyt ciężkimi plecakami można było spokojnie wyciągać nogi i podziwiać góry, wąwozy i bardzo ciekawą roślinność w której kryją się grrrr… komary, muszki i o zgrozo czarne vespy. Właśnie jedna z owych vesp postanowiła dziabnąć dwóch bardzo pokojowo do nich nastawionych polaków. Kuba został elegancko użądlony w biceps, a ja nie wiem dlaczego dostałem w kostkę oraz podwójny strzał w plecy. Śmiesznie musiało to wyglądać, gdy w panice zrzucałem plecak i zdejmowałem koszulkę. Problem jednak zaczął się gdy owe użądlenia zaczęły puchnąć i boleć. Doprowadziło to do tego, iż ostatnie kilometry ledwie przeszedłem, gdyż kostka nie dawała możliwości poruszania. Nie był to jednak koniec, niestety musiałem przyjąć konkretny zastrzyk i połknąć parę tabletek by dojść do siebie. Skończyło się jednak dobrze, a dodatkową atrakcją na koniec dnia były gorące źródła z zimnym piwem. Nie ma więc co przeżywać, dzień niezwykle udany i wesoły. Trzeci dzień należał również do dość ciekawych. Dobre tempo, coraz wyższa wysokość i coraz większa wesołość grupy podnosiła poziom endorfiny. Pojawiło się też więcej zielni i ciekawszej roślinności w tym i małych plantacji koki. Koniec dnia to już pełen relaks. Kolejne gorące źródła oraz duża ilość lokalnego drinka – pisco. Było wesoło ;)
Dzień następny musieliśmy zacząć bardzo wcześnie. 3.30 pobudka i marsz pod pierwszą bramkę gdzie ustawia się kolejka już od 4 rano by wejść na Machu Picchu. Powodem tego jest fakt iż by wejść na górę Wayna picchu z której rozpościera się widok na Machu Picchu trzeba być w pierwszej 200 przy głównym wejściu (dodatkowe 200 miejsc jest zarezerwowane dla dużych biur turystycznych). Wyobraźcie sobie około 300 osób czekających w ciemności by wejść na ścieżkę i w szybkim tępię podejść 5,5 km z przewyższeniem ponad 500 metrów. Stromo pod górę wąskimi schodkami. Najśmieszniejsze/najgłupsze jednak jest to iż podczas konsumpcji pisco wpadliśmy z Kubą na pomysł iż będziemy na górze pierwsi. Problem polegał tylko na tym iż podobne założenie zrobiło sobie paru innych śmiałków. Jest zatem 4.45 rano. Totalne ciemności rozproszone tylko światłem z latarek i kilkadziesiąt osób. Nieoficjalny wyścig pod górę się rozpoczyna! Po pierwszych 10 minutach oboje sapiemy jak dwie stare lokomotywy, przeklinamy swoją głupotę pod nosem i biegniemy pod górę. Po 34 minutach zlani potem meldujemy się przy bramkach wejściowych jako pierwsi! Sam nie wiem jak to się nam udało. Po 30 sekundach meldują się kolejni wariaci. Bieg był zupełnie bez sensu, gdyż przy dobrym marszu i tak dostało by się wejściówkę, ale … ;)
Teraz trochę o kulminacyjnym punkcie naszej wyprawy. Położone na ponad 2000 metrów cudowne Machu Picchu. Z całą pewnością jest to największa atrakcja turystyczna w Ameryce Południowej. Robi ogromne wrażenie, szczególnie o wschodzie słońca gdy pojedyncze chmury w połączeniu z pierwszymi promieniami słońca tworzą specyficzną scenerie. Jest to widok, który zapisuje się w głowie już do końca życia. Niestety wiele set osób z całego świata, codziennie przybywa do tego miejsca by właśnie owy widok zobaczyć. Ilość osób jest zatrważająca i niestety odbiera to wiele temu miejscu. Z drugiej strony należy to po prostu zrozumieć i zaakceptować tak już jest i będzie w najsłynniejszych atrakcjach na świecie. Trzeba nauczyć się tylko widzieć to, co najważniejsze i nie widzieć zasłaniających to ludzi.
Aby dopełnić wizyty na Machu Picchu wraz z Kuba weszliśmy na Wayna Picchu (ok. 2600) zeszliśmy i od razu ruszyliśmy na kolejny przylegający szczyt na wysokość 3600m (z 2200m). Nie powiem sporo tego dnia zrobiliśmy zarówno pod względem kulturalnym, jak i czysto fizycznym. Bardzo, bardzo dobry dzień. Powrót do Cusco zabrał parę godzin pociągiem i autobusem. O 23 dotarliśmy do hotelu, szybki prysznic i … tak na bardzo, bardzo długą imprezę. Spać kładliśmy się po 25 intensywnych godzinach. Następny dzień spędziliśmy na odpoczynku, przechadzce po Cusco i … imprezie pożegnalnej dla Kuby. Rany jakże szybko czas minął mi w towarzystwie mego kompana. Niezmiernie przyjemnie było móc mieć przy sobie kogoś tak pozytywnego i sprawdzonego w tak dalekim zakątku świata.
Trzymaj się zatem przyjacielu i szykuj się na następne przygody, bo ja na pewno nie powiedziałem ostatniego słowa, a sam już wiesz że takie podróże dają coś więcej niż to co się da opisać.
Was natomiast zapraszam do zdjęć ze szlaku ku Machu Picchu.
Machu Picchu

piątek, 13 sierpnia 2010

Las Amazoński


Czas nadrobić spore zaległości i opisać troszkę zdarzeń ubiegłych, a działo się i dzieje. Cofnijmy się jednak w czasie o jakieś 7-8 dni i zobaczmy się jeszcze raz w dżungli. Po dotarciu do Iquasu i przejściu paru jego uliczek, targu i głównego skweru można jednoznacznie dojść do wniosku iż jest to ciekawe połączenie postkolonialnego miasta z masywną wioską amazońską. Niemal pół miliona mieszkańców i niewielka ilość samochodów, za to zatrważający huk motocykli, rikszy i łódeczek i łódek. Przyznam, iż nie jest to idealne miejsce, przynajmniej dla mnie, by mieszkać. Długo zresztą nie zabawiliśmy w tym dziwnym tworze gdzie ściera się cywilizacja i natura. Dnia następnego z samego poranka mieliśmy już łódź, a w zasadzie aż dwie, by dostać się w głąb lasu i zobaczyć tak naprawdę jak wygląda puszcza amazońska.
Do wyboru jak zawsze było wielu operatorów, z których każdy obiecywał niesamowite przeżycia i możliwość zobaczenia czegoś nadzwyczajnego. Zdecydowaliśmy się na nie najtańszą opcje, która według rekomendacji spotkanych wcześniej ludzi powinna była nas zadowolić. Wybór okazał się doskonały. Z naszym przezabawnym przewodnikiem przemierzaliśmy dżungle za dnia i nocy (Kuba nie mógł sobie odebrać „przyjemności” oglądania pająków w nocy). O wschodzie i zachodzie słońca oglądaliśmy kilkanaście różowych delfinów skaczących dookoła łodzi. Udało się też zobaczyć parę gatunków kolorowych tukanów i kondorów. O poranku zarzucaliśmy kije z haczykiem by łowić ryby, a ryby były niesamowite. Udało nam się wyłowić aż 7 różnych gatunków piani oraz trochę tzn. fox fish. Połów trzeba przyznać nie był trudny. Wystarczyło tylko nałożyć na haczyk przynętę, a towarzystwo aż gotowało się by wyrwać owy kawałek surowego mięsa. Problem polegał tylko na odpowiednim szarpnięciu, gdy gotowa na wszystko pirania dobierała się do smakołyku. W każdym razie świetna zabawa, niecodziennie w końcu ma się możliwość wędkowania w takim miejscu.
Teraz może troszkę o samym lesie amazońskim. Pomimo iż byliśmy dość daleko od Iquitos obecność człowieka jest mocno zauważalna. Przetrzebione wzdłuż rzeki drzewa mahoniowe, oraz widoczne „zręby” całkowite, bez pomocy w odnowieniu…smutne. Ludność żyjją tutaj z lasu, z drewna które spławia do miasta, z owoców kryjących się wewnątrz dżungli oraz z połowu ryb. Nie ma w tym nic dziwnego i wręcz tak to powinno wyglądać, ale już chyba dość dawno został zachwiany tu balans. Nie będę się rozpisywał na ten temat, gdyż jest wielu mądrzejszych, którzy już to robią. W każdym razie naprawdę źle się czułem patrząc na to, co tam się dzieje, a widziałem tylko malutki fragment.
Wróciliśmy do Iquitos mocno zmęczeni, ale i bardzo zadowoleni. Udało nam się zobaczyć coś o czym uczy się w szkole, co widzi się tylko na zdjęciach i o czym kiedyś tak bardzo marzyliśmy. Dobry, bardzo dobry czas. Niestety o wczesnym poranku kolejne przemieszczanie, tym razem samolot przez Limę do Cusco. Z poziomu dżungli w góry na wysokość 3300 metrów n.p.m. To już jednak będzie kolejny wątek. Tym czasem zapraszam na zdjęcia z dżungli.:

Las Amazoński

sobota, 7 sierpnia 2010

Baaardzo wolna, baaaardzo leniwa łódź...


Yurimaguas port wyjściowy. Przepełnione żarem i zapachem ryb. To z tego miasteczka wypływa większość zaopatrzenia dla Iquitos. Nabrzeże wypełnione łodziami, łódkami, promami i wszystkim czym tylko da się wypłynąć. Nasza łódź nosi dumną, nazwę Edward V. Edziu jak się okazało jest bardzo dumny z tego iż … jeszcze nie zatonął ;) Odmalowana 3 piętrowa łajba ze swym głośnym dieslowskim sercem zabrała na swój pokład między innymi zaczynając od dołu: co najmniej 10 ciężarówek warzyw, 2 ciężarówki plastikowego badziewia, ciężarówkę jajek, kilkadziesiąt kur, sporo kogutów, dwa byki. Na pokładzie drugim ok. 40 Peruwiańczyków, leniwie bujających się w hamakach a na najwyższym pokładzie około 10 białych turystów jeszcze leniwiej bujających się w owych hamakach. Sam proces załadunku owych dóbr trwał niemal 2 dni. Wszystko musiało być wniesione na plecach portowych tragarzy, poukładane i sklasyfikowane przez bezzębnego bosmana. Po uiszczeniu niezbędnej opłaty i my staliśmy się towarem przewożonym przez Edwarda.
Tak oto ruszyliśmy w drogę. Bardzo wolno i bardzo leniwie. Za to bardzo owocnie w obserwacje. Z pokładu można na bieżąco oglądać życie codzienne rdzennych mieszkańców dorzecza Amazonki. W związku z tym iż drogi lądowe nie istnieją wszystko koncentruje się wokół rzeki. Są więc widoczne wioski i wioseczki, czółna i stateczki. Dzieci bawiące się i ich rodzice pracujący w polu czy karczowaniu lasu. Wszystko to z pewnej odległości wygląda bardzo kolorowo i sielankowo. Prawda jest jednak taka iż przeżyć w takich warunkach mają prawo tylko najbardziej do tego przygotowani, ale o tym później. Wracam na łódź.
Życie na takiej łodzi toczy się wokół „głupkowatemu” wpatrywaniu się w chmury, zieleń na nabrzeżu czy dno szklanki po wypitym rumie. Jest to też czas na „męską” pogawędkę z najlepszym przyjacielem i ogólne odpłynięcie wraz z głośnym szumem silnika. Jest to też bardzo ciekawe doświadczenie kulinarne – specjalnością kuchni był ryż z kurczakiem i platanem. Danie nie zniszczalne i dobre na obiad, kolacje, obiad, kolacje i jeszcze by starczyło na wiele, wiele… potrawa marzenie… urozmaiceniem było śniadanie… tutaj była bułka i … hmm owsianka bez owej owsianki. Trudno to opisać taka biała maź, ciekawe, ale niesmaczne.
Myślę, że każdy powinien, choć raz spróbować bujać się tak bezsensu niemal 3 dni w hamaku, by zrozumieć dlaczego mieszkańcy ameryki południowej tak bardzo ukochali ten przybytek. Może Wam się uda to zrozumieć, mi się nie udało. Jakiś powyginany chodziłem przez ten czas;)
Jeszcze tylko mała impresja na temat królowej rzek: Amazonki. Ze względu na to, iż jest gleba jest tu gliniasta o zabarwieniu od brunatnej do ciemno brązowej, nie ma możliwości zobaczenia czegokolwiek. Szkoda bo jest to miejsce pełne życia. Ogrom gatunków ryb, płazów i gadów i oczywiście ssaków w tym i słodkowodnego różowego delfina. Ogrom, ogrom masy wody robi też porażające wrażenie. W niektórych miejscach przypomina to zdecydowanie jezioro, a nie rzekę. Biorąc pod uwagę iż Amazonka dopiero rozpoczyna w Peru swój bieg, jestem ciekawy jak wygląda to już np. w Brazylii. Hmm trzeba będzie to sprawdzić ;)
Tymczasem zapraszam na parę zdjęć robionych z bardzo, bardzo leniwego hamaka;)


Bardzo leniwy hamak

środa, 4 sierpnia 2010

Limonka w Chachapoyas


Trochę czasu upłynęło od ostatniego posta. Mój towarzysz nie ustaje w wysiłkach by każda minuta była dobrze zapełniona i ciężko znaleźć czas na internetowe walki. Jak to jednak wyglądało: Kuba już po pierwszej jeździe taksówką do centrum, wiedział iż Europa i jej zasady zostały daleko za oceanem. Zatłoczone ulice Limy, ogromna ilość ludzi i szarość nie zachęcały do pozostania w tej stolicy Peru. Niestety po 4 godzinnym poszukiwaniu autobusu, do obranego przez nas kolejnego celu, zakończyło się niepowodzeniem. Chcąc nie chcąc musieliśmy przespać się w Limie w oczekiwaniu na transport do Chachapoyas. Jako iż oboje postanowiliśmy troszkę pokolorować szarówkę Limy – poszliśmy „w miasto”. Zaczęło się od zaniesienia prania do pralni, a skończyło o 9 rano w hotelu na śniadaniu. Nie będę wymieniał trunków i miejsc jakie odwiedziliśmy gdyż z pewnych przyczyn jest to nie możliwe, ale było wesoło.
Dwie godzinki przerwy i „w pełnej gotowości” wskoczyliśmy w autobus, który rzucał nami, trząsł się i sapał przez 24 godziny non stop. Nowy rekord w jednym pojeździe. Naszym celem w zasadzie nie był Chachapoyas, a Kuelap. Według różnych przewodników i opinii najciekawsze miejsce archeologiczne w Peru po Machu Pichu. Nie było jednak tak łatwo, by tam dojechać musieliśmy wstać o 3 rano i znowu wskoczyć w trzęsący i piszczący pojazd. Trud jednak został odpowiednio nagrodzony, o 6 rano będąc na miejscu na wysokości ok. 3000 m n.p.m. udało nam się zobaczyć jeden z piękniejszych wschodów słońca, którego promienie oświetliły twierdze sprzed ponad 1000 lat. Sama twierdza została wzniesiona przez waleczny lud Chachapoyas i aż do 1460 roku opierał się presji Inków. Grube mury wznoszące się na szczycie góry, oraz kilkadziesiąt ruin domostw wewnątrz fortyfikacji robi wrażenie. Na dokładkę by wrócić do hotelu i przeskoczyć w kolejny autobus, musieliśmy zrobić 2,5 godzinny desant z góry w kotlinę. Oj spocił się Kuba, spocił ale dzielnie dotrzymywał kroku. W nagrodę dostał piwo i kolejny niemal 20 godzinny autobusowo-taksówkowy przeskok w inną cześć kraju. Tym razem dostaliśmy się do miasteczka portowego z którego łodzią przez 3 dni płyniemy do Iqitos. Największego na świecie miasta bez lądowego połączenia ze światem. Miejsca które niegdyś słynęło na cały świat z produkcji gumy kauczykowej, dziś jest celem wielu turystów pragnących wybrać się w głąb amazońskiej dżungli.

O tym jednak co działo się na łodzi w następnym poście, a dziś jeszcze parę zdjęć:

Lima vs Chachapoyas

wtorek, 27 lipca 2010

Ekwadorski deser


Pisząc tego posta kończę jednocześnie już swój pobyt w Ekwadorze. Były to wspaniałe dni pełne wysokich gór, miast pełnych starych kamienic oraz wąskich kolorowych uliczek. Nie spodziewałem się że aż tak bardzo przypadnie mi ten kraj do gustu. Jest tu niemal wszystko, czego oczekuje istota ludzka. Serdeczne otoczenie (pomijam częste napady i kradzieże) oraz przyroda w każdym zakresie. Naprawdę żal opuszczać mi ten fragment świata. Dodatkowo ostatnie dni spędziłem w bardzo ciekawym mieście, które jest jednocześnie furtką do Parku Narodowego Cajas. Cuenca gdyż o tej miejscowości mowa, jest trzecim, co do wielkości miastem Ekwadoru. Same miasto przyniosło kolejne zabytki i uwaga znów były galerie (sic!), ale i hostel w którym mieszkałem był ciekawym miejscem. Prowadzony przez ekwadorską rodzinę pełen był barwnych postaci, które nie stroniły od długich rozmów, zimnego piwa i dobrej zabawy „na mieście”. Jakże dużo ludziki mają pomysłów na siebie, na to jak postrzegają świat i jak go planują i już poznają. Czasem naprawdę dobra jest taka wymiana zdań i opinii.
Jeszcze tylko dwa słowa o parku Cajas. Charakteryzuje się on ogromną ilością zbiorników wodnych. Od malutkich oczek wodnych przez niezliczone strumyki, rzeki po duże jeziora. Wszystko to powoduje iż gleba przesiąknięta jest wodą na tyle głęboko, iż trzeba było poświęcić sporo uwagi by nie zapaść się nawet po kolana w błocie. Do tego wszystkiego, gdy tylko słońce oddawało swe ostatnie promienie władanie nad parkiem przejmowała nieprzenikniona mgła. Pierwszego dnia miałem zdumiewająco piękną pogodę. Chmurki leniwie przemieszczały się nad skalistymi szczytami, a słońce dawało przyjemne ciepło na policzkach. Do tego świetna widoczność pozwalająca podziwiać krajobrazy. Wieczór za to był bardzo zimny i wilgotny. Niestety nocne opady i chłód pozostały na dłużej i chcąc nie chcąc drugi dzień zmokłem i przemarzłem. Za to znowu poczułem się nieco jak „zdobywca”. Dość trudny szlak w połączeniu z mgłą, która ograniczała widoczność do max 30 metrów pozwoliło wyostrzyć zmysł i używać kompasu jako wskaźnika drogi. Całe szczęście po godzinie zszedłem w nieco niższe partie gór i widoczność zdecydowanie się poprawiła, co pozwoliło mi przyspieszyć kroku. Park ten jest szczególnie ciekawy dla ornitologów. Ze względu na dużą ilość wody oraz przede wszystkim duże zróżnicowanie wysokości, można tu podziwiać sporo gatunków ptaszysk. Od „szaraczków” znanym nam z naszego polskiego podwórka po kolorowe kolibry i tukany. Ja z bardziej spektakularnych widziałem ptaka o łacińskiej nazwie Buba Buba (myślę, że to był właśnie on) co oczywiście mnie bardzo uśmiechnęło bo każdy wie jak ma wioska się zwie ;).
Zapraszam do obejrzenia kilku zdjęć :

Miasto Cuenca
Park Narodowy Cajas
Trochę spóźnione, ale najserdeczniejsze życzenia imieninowe mej mamie i oczywiście mej najlepszej starszej siostrze i siostrzenicy. Każdy wie przecież, że Anny i Mirki to fajne kobitki ;) Trzymajcie się w zdrowiu i uważajcie na swe dzieci, nigdy nie wiadomo co im strzeli do głowy (no siostrzenica jeszcze uważać nie musi, sama ma sprawiać by otoczenie sie nie nudzilo!).

Jeszcze tylko dodam, iż jestem już w Peru a dokładniej w Limie na lotnisku i czekam na Kubę. Ostatnie dwie doby spędziłem w autobusie… oj tyłek i plecy bolą, ale nie ma co narzekać nareszcie będzie ze mną „mój” człowiek. Oj będzie się działo…

czwartek, 22 lipca 2010

Wulkany, wodospady i wypożyczone rowery


Jako iż czasu szkoda, a czeka przygoda nie spędzam zbyt wiele czasu w jednym miejscu. Ekwador nęci z każdej strony. Duża ilość parków narodowych, szlaków górskich i starych miast czy miasteczek rwie mnie w różne strony tego kraju. Ostatnie dwa czy trzy dni (tracę trochę orientacje w czasie) spędziłem w miasteczku Banos niemal u podnóża nadal aktywnego wulkanu. Dosłownie parę lat temu pokazał po raz kolejny swą siłę i uczynił gigantyczne szkody w swej okolicy. Miasteczko te słynie również ze wspaniałych gorących źródeł z których korzystałem z ogromną przyjemnością. Pogoda i chęci sprzyjałyby aktywnie spędzić te parę dni. Po raz pierwszy od dawna pojawił się zatem rower! Po obejrzeniu chyba wszystkich możliwości i dopłaceniu ekstra 2 $ udało mi się znaleźć całkiem przyzwoitego GT. Popularna droga wzdłuż wodospadów miała prowadzić głównie w dół, a sielankowe widoki miały zapewnić pełen relaks. Było by to oczywiście wszystko możliwe, gdyby nie mój kompan. Na wycieczkę wybrałem się z pewnym Francuzem, który chyba na oglądał się za dużo Tour de France i lekko nie było. Widoczki owszem zapierały dech, ale i podjazdy zabierały resztę tego co zostało w płucach. Przypomniały mi się czasy, gdy na rowerze spędzałem całe godziny i przypalanie mięśni było tym czego na nim szukałem. Hmm…chyba trzeba rzeczywiście odkurzyć „Speca” i wyciągnąć go z piwnicy na świeże powietrze po powrocie do domu.
Wracajmy jednak do Ekwadoru :) Kraj ten choć należy do najmniejszych w Ameryce Południowej, można eksplorować całymi tygodniami. W moim wypadku trzeba iść na kompromisy i dokonywać pewnych wyborów. Jako, że czas tyka jestem już „tylko” 15 godzin od granicy z Peru, w miejscowości Cuenca. Po zapewnieniach przewodnika oraz wczorajszym nocnym spacerze miejsce te zapowiada się fantastycznie. Stare kamienice, jeszcze starsze kościoły i kościółki z zielonymi skwerami. Tak trzeba się zbierać, zabrać aparat i poznawać nowe miejsce. Jutro za to wybieram się do kolejnego parku narodowego na dwudniowy trek, ale o tym opowiem później.
Jest jeszcze jedna „kwestia” którą się ekscytuje. Za 5 dni przylatuje do Limy mój wierny przyjaciel Kuba i razem z nim przez 3 tygodnie będziemy poznawać wszelkie aspekty życia w Peru. Dobrze będzie móc zobaczyć i usłyszeć głos z odległej Polski.
Tym czasem zachęcam do obejrzenia zdjęć:
Rowerem wśród wulkanicznych wodospadów

poniedziałek, 19 lipca 2010

Jezioro wewnątrz karteru z prezydencką orkiestrą na czele


Po dość szybkim zwiedzaniu starego miasta w Quito i jeszcze szybszym zwiedzaniu jego nocnych obszarów, wybrałem się w góry. Dzięki trzęsącym się i dymiącym autobusom dotarłem do wioski Zumbahua. Stąd jeszcze bardziej trzęsącym pikapem dotarłem nad przepiękne jezioro osadzone wewnątrz krateru (Laguna Quilotoa). Woda wewnątrz tego zbiornika w zależności od padających promieni słońca przybierała różne odcienie niebieskiego i zieleni – co parę minut zupełnie inny efekt optyczny. Naprawdę coś niesamowitego. Po dwu godzinnej przechadzce po okolicznych ścieżkach zapadłem w kamienny sen, który przerwała głośna muzyka i śpiewy ludzi na zewnątrz schroniska. Jak się okazało tegoż dnia prezydent Ekwadoru przebywał w tej części kraju i właśnie wieczorem zawitał do „mej” wioseczki. Śmiesznie tańce i śpiewy w mrozie na 4000 metrów n.p.m. o 11 w nocy z prezydentem w roli głównej. Niech żyje Ameryka Południowa, wszystko może się zdarzyć! Po ciekawej nocy rozpocząłem jeszcze ciekawszy poranek. Pogoda sprzyjała i po śniadaniu wybrałem się na ponad 5 godzinny trek. Malownicza ścieżka raz wznosiła się, raz opadała. Sporo kosztowała mnie ta marszruta, tym bardziej, że musiałem iść z całym swym dobytkiem na plecach – ok. 24 kilo, oj plecki bolą. No i niestety plecak też zgłosił swój protest – coś zaczyna mi się rozpruwać mój wierny towarzysz. Popołudnie spędziłem w kolejnym „autobusie”, który dowiózł mnie do miasta Latacunga, z którego piszę i z którego zaraz przemieszczam się dalej w stronę innej części ekwadorskich gór.
Pośpiech i lekkie zmęczenie jakoś ogranicza me zdolności pisarskie zatem wybaczcie i oglądnijcie choć zdjęcia z dni ostatnich:

Turkusowy krater

sobota, 17 lipca 2010

Quito w czterdzieści godzin


Jestem, zatem w Quito. Kolejna stolica na mej drodze i kolejne wspaniałe miasto. Sam nigdy nie byłem zwolennikiem aglomeracji, nadzwyczajnych skupisk ludzi i hałasu miast. Coś jednak powoli zmienia się w tej kwestii, ze skrajności w skrajność? Z jednej strony liczy się tylko przestrzeń, góry i przyroda. Z drugiej zaś pojawiają się takie miasta jak Bogota, a teraz i Quito. Stolica Ekwadoru przywitała mnie deszczem i zimnem, ale już po paru godzinach ukazała swe przepiękne oblicze. Miasto leży na wysokości ponad 2800 m n.p.m. otoczone wyższymi górami, mniejszymi wzniesieniami. Pofałdowanie terenu powoduje iż nie czujesz, nie widzisz natłoku ludzi dookoła, gdzieś to wszystko co wiąże się z dużymi miastami jakoś się rozmywa. Jest za to przepiękne „Centro Historio” z szeregiem kamieniczek, wąskich przesmyków i wieloma, wieloma placykami, „wklejonymi” w otoczenie kościółkami i malutkimi lokalnymi kawiarnio-jadłodajniami. Idealne miejsce dla kogoś kto szuka spokoju w wielkim mieście. Dwie noce spędzone w autobusie dały mi trochę do wiwatu, tak więc wczoraj po krótkiej przechadzce, po prostu zasnąłem. Dziś zająłem się eksplorowaniem miasta i … wybrałem się do galerii – hee sam się zdziwiłem, lecz nie żałuje. Swoje ekspresje na temat tego, co i jak było przedstawione na obrazach zostawię dla siebie, Wam za to wrzuciłem parę zdjęć i jestem ciekawy czy ktoś rozpozna twórcę owy malowideł. Zadanie nie jest trudne!
Dziś już więcej energii, a że mamy też piątek wieczór… cóż przyszedł czas na troszkę zabawy. A Quito ma ponoć wiele do zaoferowania w tej kwestii – przeżyjemy – opiszemy!

Tym czasem zapraszam do paru zdjęć z drogi do Ekwadoru i z samej jego stolicy:
Quito

wtorek, 13 lipca 2010

Bohema na ostrzu noża


Bogota, stolica Kolumbii. Miejsce gdzie ponad 7,5 miliona ludzi postanowiło zamieszkać i prowadzić swe codzienne życie. Zróżnicowane tak w skrócie można nazwać te miasto. Z jednej strony ogromne blokowiska, z drugiej nowoczesne miasto oraz z trzeciej, najpiękniejszej, starej części. Właśnie tam zamieszkałem na 2 dni i właśnie tę część eksplorowałem. Wąskie uliczki, stare kolorowe domki i kościoły. Wszystko to przetkane artystyczną nutą wywołaną przez ogromną ilość studentów i nagromadzenia muzeów. Wszystko to zupełnie nie pasuje do obrazu, jaki nie wiem dlaczego miałem przed sobą zanim tu przyjechałem. Żywe ale i spokojne miasto, pełne kawiarenek z cudowną kawą lub gorącą czekoladą. Mnóstwo ulicznych sprzedawców kolorowego „badziewia” oraz księgarni. Nocą za to uliczki przepełnione salsą, muzyką na żywo i ostrzami noży. Po godzinie 22 zdecydowanie rozsądniej jest przemieszczać się taksówkami i najlepiej w grupie. Oczywiście nie ma tu takiej „psychozy” jak w Caracas, ale trzeba mieć się trochę na baczności. Cudzoziemcy są nadal postrzegani jako chodzące bankomaty i pewnie przez jakiś czas się to nie zmieni. Niech to tylko nie wpłynie na Waszą opinie o tym mieście. Jest to jedno z piękniejszych miast, w jakich byłem i jest to opinia większej ilości ludzi. Chętnie został bym tu na dłużej i po prostu czytał książkę w jednej z licznych kawiarenek, popijając kawę… ech gdyby, chociaż taka kawa była w Polsce. Może kiedyś…

Parę zdjęć ze starej części Bogoty:

Bohema na ostrzu noża

poniedziałek, 12 lipca 2010

Into the Wild or into the El Cocuy



Nie wiem jak rozpocząć kolejną opowieść o górach, deszczu, mrozie, wysokości, a przede wszystkim o wolnej przestrzeni. Najprościej będzie zacząć od początku. Dojazd do Parku Narodowego El Cocuy, jest w sam w sobie lekką przeprawą czasowo – logistyczną. Mnie zajęło to 24 godziny, choć na mapie to zaledwie 200 km w linii prostej od San Gil, z którego wyruszałem. Dosłownie setki zakrętów, miliony dziur i kontrole wojskowe (włącznie z przeszukaniem osobistym i bagażu) to dla mnie tylko zachęta by dotrzeć w ten zakątek Kolumbii. Poranek – mała wioska El Cocuy z „ryneczkiem” pachnący kawą, świeżym sokiem z pomarańczy i arapami z serem (chlebek zrobiony z kukurydzy). Zero turystów, zero angielskiego. To właśnie pierwszy znak iż jestem tam, gdzie być powinienem.
Pierwszy dzień poświęciłem na wyspanie się, spacerek po wiosce i okolicznych górkach i próbach wymyślenia co dalej. W biurze parku oczywiście nie udało dowiedzieć się zbyt dużo i oprócz uiszczenia opłaty wejściowej, i malutkiej kserowanej mapki nie miałem nic więcej. Spotkałem jednak jednego Niemca. Trochę złamany, całkowicie przemoknięty i zmarznięty wrócił właśnie z gór. Pogoda nie dała jemu szans, po 2 dniach (jednej nocy) musiał się wycofać. Dowiedziałem się od niego mniej więcej gdzie trzeba dotrzeć i co można spróbować zobaczyć.
Dzień pierwszy zacząłem o 5.30 rano wskakując do ciężarówki zbierającej mleko po rozrzuconych farmach wyżej w górach. 1,5 godziny w rozklekotanym potworze z lat 70 z litrami świeżego mleka. Dobry początek. Na 3600 m. n.p.m. wycieczka się skończyła. Z wypchanym jedzeniem, namiotem, kuchenką i rzeczami plecakiem ostro ruszyłem pod górkę. Pogoda idealna, słoneczko, lekki wiaterek i niezła widoczność – myślę, więc sobie co ten Niemiec taki mięczak, przecież jest milutko. Rany serce niosło mnie naprawdę szybko. Totalna pustka, nikogo dookoła. Nareszcie miejsce dla mnie i moich niezbyt ciekawych myśli. Ok. 13 osiągnąłem wysokość 4500 m n.p.m. i wtedy też się zaczęło! Deszcz, wiatr, zimno. Nie czekając na nic ruszyłem w stronę miejsca, gdzie miałem zamiar rozbić namiot. Niemal całkowicie mokry, rozbiłem namiot, ugotowałem obiad – w postaci makaronu z sosem pomidorowym i zasnąłem. O 20 obudziło mnie zimo. Ciepła zupa, gorąca woda w butelkę by wrzucić ją w śpiwór i próba snu. Zacinający deszcz i wiatr postanowił nie tylko sprawdzić odporność mojego namiotu na otaczające warunki, ale i mnie samego. Nie będę już przynudzał opisem moich nocnych zmagań, ale było hmmm… zimno.
Poranek – pełne słoneczko. No nic, pakowanie i dalej w drogę powrotną? Oj nie, nie za dużo czasu i energii kosztowało mnie dostanie się tutaj. Plan jednak musiał zostać zmodyfikowany i noc bezsprzecznie musiałem spędzić pod dachem i w ciepłym łóżku. Wybawieniem okazała się Cabana de Esperansa. Bardzo miły „pensjonacik”, w którym zostawiłem swoje rzeczy i już tylko z małym plecakiem ruszyłem pod górkę. Przed wyjazdem obiecałem, iż nie będę niepotrzebnie ryzykować, a jeśli już to z towarzyszem. Zatem od schroniska towarzyszył mi „Szmatek” – młody pies właściciela schroniska, który wygląda jak szmatka, którą właśnie wyciągnięto z masy błota. Tego też dnia udało „nam” się wejść na 4600 m (Esperansa – 3500 m). Droga pod górkę należała do tych męczących, ale i widokowych. Niestety na 30 min przed celem rozpadało się znowu – tym razem śnieg z deszczem. Szmatek jednak dzielnie parł do przodu i wręcz z wyrzutem patrzył, gdy myślałem o zawróceniu. Chmury i deszcz nie miały ochoty podzielić się ze mną widokiem ośnieżonych szczytów czy turkusowym kolorem jeziorek. Szkoda, bo zdjęcia powinny być naprawdę dobre, a tak udało mi się wyrwać tylko kilka pojedynczych ujęć. Powrót do schroniska był już zdecydowanie przyjemniejszy, po 2 godzinach słońce znowu zawitało na horyzoncie i pozwoliło na chwile drzemki. Wieczór spędziłem w cieplutkim łóżeczku – trochę mam o to do siebie żal, ale nie dało się, naprawdę nie dało się. Niestety dzień następny okazał się dniem ostatnim… Od samego rana padał deszcz, a w wyższych partiach widoczny był już śnieg, do tego zimno, wietrznie i mgliście. Ubrałem, więc to co nadawało się jeszcze do użycia i rozpocząłem 6 godzinną wędrówkę powrotem do El Cocuy. Jeśli jeszcze wczoraj miałem coś nie przemoczonego, to tego dnia już tego nie było. Oj zmęczyły mnie te góreczki. Za to po raz kolejny miałem możliwość zmagać się z samym sobą, swoją słabością i chęcią walki. Nie jestem żadnym wspaniałym wędrowcem, bo na świecie jest tysiące lepszych ode mnie, ale kiedy zaciskasz po raz kolejny zęby i wbrew wszystkiemu przesz do przodu czujesz się dobrze, bardzo dobrze. I właśnie z takim stanem ducha piszę do Was już z Bogoty, samej stolicy wspaniałej Kolumbii.

Troszkę zdjęć:
Into the Wild or into the El Cocuy
Jeśli ktoś z Was nie oglądał jeszcze filmu Into the Wild gorąco zachęcam. Park Narodowy El Cocuy stał się dla mnie właśnie taką mała Alaską, gdzie swe wspaniałe chwile przeżywał Aleksander Supertramp. Utwór ze ścieżki dźwiękowej do tegoż filmu może Wam przypaść do gustu:
Into the Wild