wtorek, 12 października 2010

Roramia - zaginony świat

Roramia – wspaniała góra leżąca na granicy trzech państw: Wenezueli, Brazylii i Gujany na terenie parku narodowego Canaima. Jej wysokość wynosi 2810 metrów n.p.m. , lecz nie jej położenie ma tu znaczenie ale nietypowość w skali światowej. Jest to jeden z nielicznych utworów geologicznych, który charakteryzuje się niemal płaskim szczytem o powierzchni 34 km2 oraz niemal pionowymi ścianami pnącymi się ku górze. Sama góra leży pośród zielonych, trawiastych wzgórz Granda Sabany od strony Wenezuelskiej oraz nieprzebytej dżungli od strony Gujany.
W roku 1912 Sir Arthur Conan Doyle (ten od Sherlocka Holmesa) napisał książkę pt: „Zaginiony Świat”, w której to Roramia miała być ostatnim „przylądkiem” jeszcze żyjących dinosaurów i roślin przed kopalnych. Jak się okazało nie występują tam owe prehistoryczne zwierzęta, ale za to można znaleźć wiele roślin endemicznych oraz „unikalną” miniaturową, czarną żabę – która powinna występować tylko w Afryce (kolejny dowód iż Am. Południowa była niegdyś połączona z tym kontynentem). Szczyt góry oraz to, co się na nim znajduję robi powalające wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Nie wiem nawet do czego to porównać – może do tego co jest na księżycu, ale nie wiem czy to dobre porównanie bo tam jeszcze nie byłem.
Teraz troszkę jak to się odbyło. Przyjechałem, więc do miejscowości Santa Elena, gdzie zamierzałem zorganizować samotne wejście na Roramie. Niestety jest ono tylko możliwe z przewodnikiem, w zorganizowanych grupach. Pojawiły się, więc dwa problemy: pierwszy koszt: ok. 265 $ ! oraz drugi min 5 osobowa grupa. O ile z członkami wyprawy po dużych indywidualnych poszukiwaniach sobie poradziłem, to 850 zł za 5 dni było nie do przeskoczenia. Pozostając jednak przy dobrej myśli oraz z dość już mocno wprawioną sztuką negocjacji udało mi się zejść do 135 $, ale obejmowało to tylko transport i przewodnika. To nie był jednak problem: przecież mam namiot, śpiwór i kuchenkę. Po przeliczeniu budżetu kupiłem 2,5 kilo makaronu, 5 puszek tuńczyka, tyle samo sosu pomidorowego, słoik dżemu, kilo owsianki oraz 4 paczki krakersów. Moje jedzenie na 5 dni treku. To co zostało w portfelu to dokładnie tyle ile kosztował bilet do Caracas i transfer na lotnisko (problem polega tu na tym iż w Wenezueli nie działają zagraniczne karty kredytowe).
Z plecakiem ważącym ok. 20 kilo w promieniach słońca (temp. Ok. 35 st.) wraz z kompanami ruszyliśmy ku kolejnej przygodzie. Wzgórza pokryte zieloną trawą, drzewa i krzewy rosnące wzdłuż cieków wodnych przecinających szlak, do tego mieniąca w oddali wspaniała góra… uwierzcie serce i dusza gnała mimo zmęczenia i gorączki… Chyba nawet za bardzo gnała, bo musiałem czekać na swą grupę dość długo, ale i tak podziwiam ich samozaparcie, bo lekko bynajmniej nie było. Szczególnie drugi dzień dał bardzo pożądany wycisk. Niemal pionowa ściana (do samego końca zastanawiałem się jak to możliwe, że można wejść na szczyt), do tego wilgotność lasu deszczowego u podnóża Rorami, zrobiło swoje i na koniec dnia zaraz po zachodzie słońca zapadłem w błogi sen – aż do momentu, gdy przyszła burza.
Nie będę opisywał każdego dnia i co robiłem – minęłoby się to z celem i zanudziłbym Was straszliwie. Powiem tylko, iż szczyt jest jakby osobną planetą, ma się wrażenie, iż nie jest się już na Ziemi. Utwory geologiczne, roślinność czy nawet niebo wyglądało tu inaczej…
Jeśli chcecie przenieść się w unikalne miejsce na świecie, takie jakiego jeszcze nie widzieliście to jest to właśnie szczyt Rorami.
Pod czas treku po raz kolejny doświadczyłem ludzkiej dobroci. Moja grupa składająca się z dwóch Angielek, Austryjaka i Australijczyka dzieliło się ze mną swym jedzeniem, także nie musiałem codziennie jeść sosu pomidorowego z makaronem (mam już na niego uczulenie po tym wyjeździe). Dodatkowo na drogę dziewczyny kupiły mi kilo jabłek, orzeszki i ciastka, które właśnie zjadłem w oczekiwaniu na samolot na lotnisku w Caracas. Bo tak się już ułożyło iż po 40 godzinach od wyjazdu z Santa Elena jestem „już” niemal w samolocie. Jutro ląduje w Londynie (tam czekam 20 godzin na lot) i dnia 14 października o godzinie 15.30 będę na poznańskiej Ławicy. Tak o to zakończy się ma paro miesięczna wyprawa…
Każda jej sekunda była ważna i nie żałuje jej upływu. Jednakże czas już wracać…

Chciałbym zrobić pewne podsumowanie swej wyprawy i z całą pewnością zrobię to w następnym poście. Dziś jednak chcę Wam wszystkim powiedzieć dziękuje. Gdyby nie Wy pewnie nie dotarłbym tak daleko, nie wykrzesał z siebie tyle sił i nie pokonał tylu przeszkód. Przez cały czas byliście i jesteście ze mną i za to Wam naprawdę dziękuje! Przytulii za wiarę w Nas i we mnie. Moim rodzicom za bilety powrotne i ojcowskie maile. Martynie za duże wsparcie słowne, Mirelli via Mirce za aż zbyt duże przejmowanie się. Rodzinie Rybczyńskim za najlepsze posiłki, jakie zjadłem w swej drodze. Gosi za jej słowa wsparcia, Kaziowi (w niektórych kręgach znanym jako Michał) za jego część warszawskiej kanapy, Kubie za to że nie zawiódł i pojawił się w Peru (pamiętaj to co tam się wydarzyło wcale się nie wydarzyło;) heee…, pani Ewie z góry za najlepsze devolaye ;) kurierowi Leszkowi za przesyłki drogocenne i po prostu wszystkim Wam za to że byliście i jesteście. Pamiętajcie podróż to nie cel i miejsce to wszystko to co się dzieje zanim tam dotrzecie…
To co w piątek jakieś piwo? Może nawet tata Bogdan jakąś nalewkę postawi ;)

Do zobaczenia już zaraz!

Jeszcze tylko fotki z Rorami na koniec polecam:
Roramia – zaginony świat

poniedziałek, 4 października 2010

The Pantanal



Udało się dotarłem do centralnej części Pantanalu. Sześciogodzinny autobus dostarczył mnie do punktu, gdzie zaczęła się wyboista, błotnista droga w głąb wyczekiwanych „naturalnych smakołyków”. Tyle, że prawdziwy problem pojawił się właśnie w tym punkcie. Niemal 90% powierzchni tych terenów należy do prywatnych rąk, w związku z tym farmerzy ogrodzili swą własność płotem. Setki kilometrów wkopanych słupków i tysiące kilometrów stalowego drutu. Własność prywatna. Niestety przez to Pantanal można teoretycznie poznać tylko za pośrednictwem zorganizowanych operatorów turystycznych. Proponują oni 3 – 4 dniowe pobyty w luksusowych ośrodkach otoczonych bezkresem rozlewisk. Do atrakcji należą takie standardy jak: jazda konna, nocne safari, łowienie ryb i oraz pływanie łodzią. Brzmi to wszystko nawet atrakcyjnie. Jednakże już nie dla mnie. Mój plan był zupełnie inny, tylko jak go zorganizować bez transportu, bez mapy i bez portugalskiego…
Stoję, zatem na owy rozdrożu, zbieram swe rzeczy i ruszam. Po 8 kilometrach mijam pierwszą „Posadę”, w której chce się zatrzymać na noc. Niestety właściciel przyjmuje tylko owe zorganizowane wycieczki na swój teren. Nie ma, więc wyboru idę dalej i dalej. Postanowiłem przez to noc spędzić „na dziko” gdzieś w niezbyt mokrym miejscu, niewidocznym z drogi. Przeskoczyłem, więc płot, rozbiłem namiot, ugotowałem „zupkę chińską” na kolacje i rozpocząłem nasłuchiwanie. A słuchać było, czego. Setki czy raczej tysiące ptaków dające znać, iż są w okolicy, do tego „dziwne” odgłosy płynące strumieniem z każdej strony. To miejsce zdecydowanie żyje swoim rytmem i mały namiocik z malutkim człowieczkiem w środku wcale nie przeszkadzał im w ich codziennym życiu. Wieczorem gwar ptactwa ustąpił muzyce tworzonej przez miliony owadów, z czego przynajmniej połowa postanowiła dorwać się do mojego krwioobiegu. Wszystko to jednak musiało oddać pierwszeństwo większej mocy – ok. 3 rano nadeszła burza. Burza, jakiej dawno nie widziałem. Deszcz nie był już tylko deszczem, a błyskawice i grzmot nie był tylko sygnałem z nieba. Przekonałem się o tym ok. 6 rano, kiedy to mój namiot stał w wodzie, a podłoga tylko czekała na to by zacząć przeciekać. Nie było wyboru – pakowanie w strugach płynących z nieba i mokrym ruszyć dalej mą błotnistą drogą. Pogoda nie dawała za wygraną i do południa nie miałem na sobie suchej nitki. Z odsieczą przyszedł mi jeep jadący z grupą turystów. Po krótkich negocjacjach, byłem już na pace i jechałem w stronę campingu. Tam też rozłożyłem mokre rzeczy i padłem trupem. Wieczorem przestało padać, ba nawet ciepło się zrobiło i mogłem „wprowadzić się” z powrotem do mego domku.
Wcześnie rano wszyscy turyści ruszyli na swe „activiti” a ja z kompasem w swoją drogę. Przyznam, iż po raz pierwszy ciężko było mi się przemieszczać w terenie. Wszędzie znajdowały się rozlewiska, małe rzeczki, jeziora, oczka wodne, brak jakichkolwiek ścieżek oraz i to przede wszystkim – zatrzęsienie kajmanów (ponoć jest ich tutaj ponad 10 milionów) to bardzo ograniczało moje ruchy. Tyle, że wcale nie trzeba było się głęboko zapuszczać by zobaczyć dziką przyrodę: ptaki dosłownie uciekały spod nóg, jelenie (głównie łanie) były wszędzie, do tego wspomniane kajmany, wydry – które wcale nie bały się przybysza, a wręcz agresywnie „szczekały”, dzikie świnie (nie dziki), tapiry i mrówkojady. Moje ostatnie dni mijały właśnie na takich porannych samotnych wędrówkach, popołudniowych drzemkach z książką w ręku i przedwieczornym bieganiu (trzeba wrócić do formy – nie chwaląc się 15 - 20 kilometrów dziennie spokojnego truchtu). Oczywiście wszystko to w strumieniach deszczu, bo ten ustąpił tylko raz i to tylko na może 8 godzin.
Pantanal jest piękny. Nie dziwie się, iż jest umieszczony jako jedno z największych atrakcji turystycznych Brazylii. Przyroda pomimo ogromnej ingerencji człowieka (farmerzy karczujący i wypalający las pod pastwiska) daje sobie rade. Woda jest tutaj nie tylko źródłem życia, ale i strażnikiem tego zakątka ziemi i jej skarbów.
Niestety owa woda w postaci deszczu „zabrała” i mi sporo z tego co mógłbym zobaczyć i na początku przyznam iż byłem nawet lekko nieszczęśliwy z tego powodu, ale właśnie to jest natura. To ona decyduje i kieruje rytmem życia. Może i ona sprawi, że pojawię się tam jeszcze kiedyś.
Pisząc tego posta znajduje się parę set metrów nad poziomem morza i mknę z prędkością 860 km/h w samolocie (trzecim już dziś) do Manaus. Tam też postaram się zaktualizować bloga i wsiadam w 20 godzinny autobus do Wenezueli, gdzie czeka na mnie prawdziwy smaczek Roraima („zaginiony świat”). Nie mogę się już doczekać sześciodniowej wędrówki. Taki smakołyk na koniec paromiesięcznej wyprawy. Za niespełna dwa tygodnie będę już z Wami, w domu… ale nie myślcie, że to taki już koniec, koniec heee!

Tym czasem zapraszam do zdjęć z Pantanalu:

Pantanal

wtorek, 28 września 2010

Bonito


Mijają kolejne dni mojej podróży i kolejne przygody powinny pojawiać się na horyzoncie. Tak działo się od paru miesięcy i jestem do tego już bardzo, bardzo przyzwyczajony. Niestety przez pogodę utknąłem na campingu na całe 2 dni! Ulewny deszcz i błyskawice nie pozwoliły na eksploatacje wspaniałości, jakie kryje Pantanal.
Pewnie zastanawiacie się co to jest ten owy Pantanal. Wikipedia podaje, iż jest to rozległa równina aluwialna w Am. Południowej obejmująca obszar 200 tyś km2. Ja skrócę pozostały opis do paru słów: bagno, moczary, rzeki (suma opadów rocznych nawet do 1400 mm – brak nachylenia powierzchni = gromadzenie się wody na dużych obszarach). Fauna – ok. 700 gatunków ptaków (w całej Europie mamy „zaledwie” ok. 500), 80 gatunków ssaków w tym: jaguar, puma, ocelot, wilk grzywiasty, arirania, mrówkojad wielki, jeleń bagienny, pekari, tapir, pancernik olbrzymi i kapibara (stada nawet do 100 osobników), ok. 260 gatunków ryb i 50 gatunków gadów – w tym anakondy i kajmany. Podsumowując: BOGACTWO!
Tym bardziej zgrzytałem zębami, gdy widziałem chmury na niebie. Na wyciągnięcie ręki miałem takie cudowności! Oczywiście nie zrezygnowałem z małych spacerów i co nieco udało się zobaczyć, ale to jeszcze bardziej wyostrzyło apetyt. Dziś za to wyszło słońce na chwilkę ;) Nie było więc na co czekać tylko szybko ruszyć na poszukiwania.
Nie udało się może za wiele (deszcz dał tylko 4 godziny słońcu na poprawienie mi humoru), ale… Pstryknąłem parę zdjęć, popływałem w rzece pełnej ryb, zobaczyłem troszkę zwierzaków i heee… zmokłem.
Jutro prawdopodobnie przemieszczam się na północ Pantanalu – to zależy czy uda się mi znaleźć jakiś transport w rozsądnej cenie i oczywiście miejsce gdzie mogę rozbić namiot.

Zapraszam do dosłownie paru zdjęć, które udało się zrobić w promieniach słońca:

Pantanal - Bonito

piątek, 24 września 2010

Brasil


Brasil – ponoć najgorętsze państwo w Ameryce Południowej. Ojczyzna nieustannej zabawy, fiesty i maniany. Przyszedł, więc czas by to zweryfikować i spróbować, choć odrobinę z tego kuszącego ciasta. Pierwsza myśl – może najpierw do Rio. Problem polegał tutaj tylko na tym, iż z Foz de Iguazu to parę setek kilometrów, a ceny autobusów w tym kraju przewyższają europejskie. Miał być zatem kompromis – Florianopolis, miasto leżące nad samym oceanem. Sama aglomeracja nie wiele mnie interesowała – bardziej kusząca była wyspa leżąca zaraz obok. Kilometry piaszczystych plaż, błękitna woda i tropikalna roślinność. To miały być po wielu tygodniach bezustannego ruchu i wysiłku moje leniwe, parodniowe wakacje: hamak, książka i szum fal oceanu. Miały ale… cóż pogoda nie dała ku temu sposobności. Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Aura nie sprzyjała ani spacerom między plażami, ani wylegiwaniu się na słońcu. Miałem za to szczęście do towarzystwa. Na kampingu, gdzie rozbiłem swój namiot spotkałem dwóch Argentyńczyków – miłośników surfingu (dla nich pogoda znaczenia nie miała – ważne, że fale były!). Zamiast piasku między palcami, była zatem słona woda w ustach. Dwa dni ostrej walki! Surferem na pewno nigdy nie zostanę, ale złapać falę już prawie umiem. Dodatkowym plusem mych kompanów (jeden z nich był moim imiennikiem), był fakt iż pracują jako drzewiarze. Konkretniej zajmują się handlem surowca drzewnego. Na ile język pozwalał dowiedziałem się jak to mniej więcej wygląda w Argentynie i jakże inny jest to system niż ten jaki mamy w Polsce.
Niestety chłopaki po dwóch dniach ruszyli w stronę swego domu, a ja nie chcąc się bezsensu nudzić, wsiadłem w autobus i ruszyłem w stronę słynnego Panatalu. Zatrzymując się po drodze w mieście Curitiba.
Zanim jednak dotarłem do tej metropolii, zdarzyło się to, na co nastawiałem się już od dawna i jakoś przez miesiące udawało mi się uniknąć. Zostałem okradziony. Całkiem powszechna historia. Podeszło do mnie trzech rzezimieszków, jeden z nich uderzył mnie w bok, drugi pokazał elegancki pistolet wciśnięty za pazuchę, a trzeci obszukał mnie. Ukradziono mi 200 reali (równowartość ok. 375 zł). Całe szczęście nie wzięli paszportu i karty płatniczej. Dobrze też, iż nie miałem przy sobie plecaka z aparatem i laptopem… Uspokajam od razu rodziców – nic mi nie jest. Przez długi już okres czułem, iż może się to zdarzyć, dzięki temu, o ile można zachować zimną krew udało mi się ją zachować – udało mi się zabrać z ręki jednego ze złodziei swój paszport.
Przyznam, iż cała ta sytuacja plus ta nieciekawa pogoda mocno zepsuła mi humor i odebrała na chwilę siły, ale tylko na chwilę.
Dziś dzień spędzony w Curitibie wśród zieleni ogrodu botanicznego zdecydowanie poprawił mi nastawienie. Dodatkowo znalazłem na mapie miasta miejsce oznaczone jako park Jana Pawła II. Nie zastanawiając się zbyt długo poszedłem w tamtą stronę. Jak się okazało na miejscu, był to nie tylko park, ale i pewnego rodzaju skansen. Domki zbudowane na podobieństwo galicyjskich, wystawa dawnych polskich mebli i przedmiotów codziennego użytku oraz co najważniejsze rozmowa z panią Dankom totalnie rozwiała chmury.
Cały kompleks został założony przez polonie żyjącą w tym mieście i okolicach dokłądnie 30 lat temu i cały czas gromadzi wokół siebie dużą część społeczności pochodzenia polskiego. Naprawdę miło było pogawędzić o Polsce i Polakach poza ojczyzną. Dodatkowo Pani Danka prosiła pozdrowić wszystkich krajanów co czynie: pozdrawiam! ;)

Na koniec tradycyjnie parę zdjęć:

Brasil

sobota, 18 września 2010

Wodospady Iguazu


Wodospad Iguazú, jeden z największych kompleksów wodospadów na świecie (ok. 275), położony wśród bujnej roślinności, z bogatą fauną. Leży na granicy Argentyny (70%) i Brazylii (30%). Objęty po obu stronach ochroną - parkiem narodowym. Wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO. Najwyższy wodospad Gardziel Diabła (Garganta del Diabolo) ma ok.. 72 metry wysokości – jest zatem wyższy od słynnej Niagary.
Przyznam, że nigdy wielkim fanem czy miłośnikiem wodospadów nie byłem. Owszem zdarzyło mi się parę razy dać się zauroczyć, ale były to raczej chwilowe stany. Bez większych oczekiwań ruszyłem, więc ku najsłynniejszych wodospadów w Am. Południowej.
To co zobaczyłem tutaj zupełnie mnie powaliło, buzia otwarta, oczy szeroko rozwarte i… tak bezwątpienia to co zobaczyłem jest jednym z największych cudów natury jakie udało mi się zobaczyć w życiu. Ogrom masy wody, która z ogromną siłą i gigantycznym hukiem opada w dół powala. Człowiek właśnie w tym miejscu zdaje sobie sprawę jak niewielkie są jego siły wobec jednego z żywiołów. Tu moc przyrody jest wręcz dotykalna.
Cały kompleks został przygotowany do przyjmowania codziennie setek turystów: wyznaczone i ograniczone barierkami szlaki, mosty i tarasy widokowe ciągnące się kilometrami. Punkty informacyjne i mapy ze szlakami. Jest to bezwątpienia wielki interes, ale wyobraźcie sobie gdyby ruch turystyczny nie został tutaj odpowiednio skanalizowany. Po pierwsze ucierpiałaby na tym przyroda, po drugie nigdy nie można byłoby podejść tak blisko wodospadów. Wróćmy jednak do nich jeszcze na chwilę. Myślę, że jeśli ktokolwiek z Was ma w głowie lub ma napisaną swoją „bucket list” to zobaczenie wodospadów Iguazu jest pozycja wręcz obowiązkową.
Ja wczoraj zrobiłem ponad 300 zdjęć tego miejsca. Wam, aby nie nudzić lub raczej tylko podsycić ciekawość pokazuję tylko parę:

Wodospady Iguazu
Jeszcze tylko dodam, iż zaraz przekraczam granice z Brazylią i ruszam w stronę jednych z największych na świecie bagien i moczar – The Pantanal. Zatem w stronę bogactwa flory i fauny – anakondy, kajmany i o zgrozo komary ;)

Cordoba – czyli miasto wybitnych holenderskich filozofów ;)


Parę dni temu dotarłem do argentyńskiego miasta Cordoba. W roku 1613 jezuici otwarli tu pierwszy w Ameryce Południowej uniwersytet : Universidad Nacional de Córdoba. Do dziś jest to jedno z największych miast studenckich na tym kontynencie (siedem uczelni). Oprócz bardzo dużej ilości wiedzy chodzącej po ulicach (czytaj – studentek - ale tylko by popatrzec - oczwiscie), zabytków architektury czy okolicznych gór zabiła mnie tu chęć spotkania się z moim znajomym: Anthonym.
Podróże nie tylko wiodą w stronę wielkich atrakcji, wspaniałych miast, czy wysokich szczytów. Czasem wybierasz się w drogę by zobaczyć się z kimś, z kim warto się spotkać. Z osobą, która ma dla nas pewne znaczenie lub w wiemy, iż jej towarzystwie możemy zobaczyć jak w lustrze fragment nas samych.
Zacznijmy jednak po kolei. Anthony jest Holendrem, którego poznałem w Peru, na treku w stronę Machu Picchu. Przedstawię troszkę jego osobę. Trzydzieści osiem lat, kawaler, zatwardziały pracoholik, współudziałowiec dużej firmy informatycznej… tak wiem – nuda. I pewnie tak właśnie by to wyglądało gdyby nie pewien tragiczny wypadek jego przyjaciela. W wyniku wypadku, pod czas gry w polo, stracił on w ciągu sekundy władanie nad całym ciałem. Z ważnego pana w krawacie stał się inwalidą sparaliżowanym od szyi w dół. Te wydarzenie zmieniło niemal całkowicie podejście do życia mego znajomego. Zrozumiał, nareszcie jak niewiele dzieli nas czasem od śmierci, jak czas potrafi grać na naszą niekorzyść. Trzeba, więc wykorzystać każdą minutę nam daną. Jeśli zatem pracujemy – pracujmy z całych sił, efektywnie, nie czekajmy aż się „samo” zrobi. Jeśli bawimy się, róbmy to z przyjemnością – a nie dlatego, iż jest weekend i trzeba przecież wyjść na miasto. Jeśli uprawiamy sport – spróbujmy przekroczyć pewne granice – poczujmy jak dostarczony w ten sposób tlen wypełnia nasze ciało. I przede wszystkim: jeśli kochamy – kochajmy to z całych sił i pokażmy to drugiej osobie. Te parę sformułowań spowodowało, iż Anthony jest obecnie w Ameryce Południowej i jest w trakcie otwierania siedziby firmy na cały kontynent. Odrzucił to, co nie dawało mu wystarczającej satysfakcji, to co się już nie układało i podjął walkę od nowa. To wszystko jest oczywiście niezbędnym uproszczeniem. To nigdy nie wygląda tak łatwo, ale jeśli sami nie wyjdziemy naprzeciw temu co chcemy, czego pragniemy. Jeśli choć nie spróbujemy, to już przez całe życie będziemy się zastanawiać, co by było gdyby…
W Cordobie oprócz Anthonego poznałem również innego młodego Holendra, który po trzech latach właśnie wraca do Europy. Tematem przewodnim stało się to jak on się czuje z tym, iż wraca i czy żałuje ubiegłych lat. Odbyła się zatem konfrontacja otwartego na Argentynę Anthonego i wyjadacza, który ją właśnie opuszcza. Jakże inne mają spojrzenia. Wiele tego, więc dotknę tylko jednego wątku: przyjaciele – pierwszy dopiero ich opuścił i czuję iż będzie mu ich brakować, drugi wie już iż przez lata odbyła się weryfikacja i zdaje sobie sprawę iż pewien rozdział już jest zamknięty. Nie ma już wspólnych celów, pomysłów… to normalna kolej rzeczy – życie.
Przyznam, iż spędziłem 3 dni w Cordobie na gadulstwie i smakowaniu kuchni argentyńskiej. Skorzystałem z propozycji Anthonego i zatrzymałem się w jego mieszkaniu (uwierzcie własny pokój z własną łażienką!). Za przewodnika po mieście i współ gawędziarza miałem, więc gospodarza. Oj, przewinęło się tu tematów jak nigdy. Najwyraźniej oboje potrzebowaliśmy wywołać „bzdury”, na które normalnie nie ma się czasu. No ale nie wiem ile Wy macie czasu, więc po prostu kończę w połowie opowieści i na swe usprawiedliwienie piszę iż jutro będzie już prawdziwy blog o podróżach, a to dlatego iż dziś znalazłem się w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie: Wodospady Iguazu. To co dziś widziałem pozostanie we mnie na zawsze. Mam nadzieje iż jutro uda mi się choć przybliżyć Wam w słowach i fotografii owy cud natury.
Dziś parę zdjęć z Cordoby i okolic:
Cordoba – czyli miasto wybitnych holenderskich filozofów

niedziela, 12 września 2010

Autostopem na wołowinę oraz na wino lub dwa


Jak już wcześniej wspomniałem, jestem już w Argentynie. Gigantycznym kraju – ponad osiem razy większym od Polski, przy czym liczba mieszkańców jest niemal identyczna. Ogromne przestrzenie, cudowne góry, pustynie, kaniony, płaskie połacie pokryte zieloną trawą… Do tego niesamowicie przyjaźni i uśmiechnięci ludzie. Te połączenie powoduje, iż kraj ten od samej granicy, a w zasadzie już przed jej przekroczeniem wzbudził we mnie zachwyt.
Zaczęło się to wszystko tak: jako iż mój budżet umarł oraz z chęci spróbowania czegoś innego parę dni temu stanąłem na punkcie kontrolnym w San Pedro de Atacama i rozpocząłem łapanie okazji by dostać się do Argentyny. Problem polegał tu na tym iż ruch na pustyni jest bardzo ograniczony i przez 5 godzin minęło mnie może dziesięć aut. Kierowca jednego z nich, postanowił zatrzymać się i podrzucić zmęczonego słońcem wędrowca. Owe podrzucenie wyniosło 400 kilometrów aż do miejscowości Purmamarca. Aby uświadomić Wam bezkres pustych przestrzeni, przez ten dystans minęliśmy może dziesięć aut.
Sama wioska, w której się znalazłem słynna jest z „siedmiokolorowej” kotliny. Góry otaczające wioskę zmieniają swe barwy i tworzą niepowtarzalny kolaż. Kolejna zagadka matki natury. Z miejscowości tej stopem ruszyłem dalej w stronę miasta Salta. Niestety tym razem nie było tak łatwo (minimalny ruch uliczny) i musiałem się posiłkować autobusem. Stamtąd złapałem autobus do miejscowości Cafayate. Na sto kilometrów przed celem rozpoczęła się jedna z najbardziej widokowych dróg jaką miałem w życiu możliwość przebyć. Dzięki temu iż siedziałem na piętrze z przodu z panoramicznym oknem, mogłem podziwiać, a w zasadzie niemal chłonąć rozciągające się przepiękne krajobrazy. Różno barwne kaniony, góry przybierające niesamowite wręcz kształty, pojawiająca się zieleń przy ciekach wodnych… Naprawdę dusza ma radowała się widząc coraz to nowe wspaniałości. Do tego wszystkiego idealnie pasująca muzyka Glenna Millera w słuchawkach. Tak Argentyna mnie zachwyca…
Sama miejscowość Cafayate słynie w całym kraju z winnic. Białe wino i sery – cudowne połączenie. Do tego okolica wypełniona winnymi krzewami i góry… czego chcieć więcej – może tylko nie mieć kaca po całonocnej „degustacji” świeżego, taniego wina. Bachanalia w argentyńskiej miejscowości zakończyłem ruszając w stronę ruin miasta Quilmes. Ta wzniesiona na zboczu gór „twierdza” jest nazywana przez mieszkańców Argentyny ich własnym Machu Picchu. Rzeczywiście robi ono duże wrażenie, a do tego nie jest tak zapełnione turystami. Nie wiem tylko czy można je porównać do peruwiańskich ruin miasta. Według mnie raczej nie. Co jednocześnie nie odbiera im unikalności.
W tym momencie musze wrócić do mojego chilijskiego „autostopowania”. Przez 400 km nieustannie prowadziłem ciekawą rozmowę z kierowcą. Jak się okazało jest on inżynierem zajmującym się konstrukcjami w kopalniach. Dzięki kontraktom zawieranym przez jego pracodawcę zwiedził on większość krajów Am. Południowej oraz Kanadę. Rozmawialiśmy o historii Argentyny, o ludziach tu żyjących, o różnicach między Starym Kontynentem a Am. Łacińską. Ta konwersacja i podobne poczucie humoru, zbliżone poglądy spowodowały iż naprawdę dobrze pokonywało nam się kolejne kilometry. Wszystko to zaowocowało zaproszeniem do jego domku wypoczynkowego w malowniczo położonej miejscowości Tafi del Valle. Tutaj właśnie miałem okazję zjeść, ba pochłonąć najwspanialszą wołowinę z grilla na świecie, zapijając to wszystko czerwonym winem. Proporcje wynosiły 5 kilo świeżego mięsa i pięć litrów gronowego trunku. Nie wiem jak to wszystko w sobie pomieściliśmy, ale jedno wiem na pewno – to co słyszałem o argentyńskich stekach jest prawdą absolutną – są najlepsze na świecie! Następnego dnia „pełni” energii rozpoczęliśmy prace ogrodowe (na kaca najlepsza praca!). Kupiliśmy i posadziliśmy parę drzewek owocowych, wygrabiliśmy trawnik i z dobrymi humorach ruszyliśmy dalej w drogę.
Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli możliwość czy chęci spójrzcie przyjaznym okiem na wędrowca z plecakiem, który próbuje przemieścić się dalej ku kolejnej przygodzie. Jeśli macie gdzieś ukryte w aucie ciastko czy jabłko poczęstujcie go, spróbujcie się podzielić. W zamian za to owy wędrowiec może Wam opowiedzieć ciekawą opowieść o miejscach, krajach i ludziach, jakich spotkał na swej drodze. Może podpowie gdzie warto się wybrać i co zobaczyć. Jedno jest pewne będzie dobrze wspominał „waszą” wspólną drogę – kto wie może i Wy niedługo ruszycie w swoją i też staniecie na poboczu machając ręką ;).
Sergio dzięki Tobie poznałem najlepszą stronę Argentyny, przyjazną, otwartą i wartą tego by pozostać w niej dłużej.

Zapraszam do zdjęć z ostatnich dni:

Świeże wiono wśród skał