piątek, 24 września 2010

Brasil


Brasil – ponoć najgorętsze państwo w Ameryce Południowej. Ojczyzna nieustannej zabawy, fiesty i maniany. Przyszedł, więc czas by to zweryfikować i spróbować, choć odrobinę z tego kuszącego ciasta. Pierwsza myśl – może najpierw do Rio. Problem polegał tutaj tylko na tym, iż z Foz de Iguazu to parę setek kilometrów, a ceny autobusów w tym kraju przewyższają europejskie. Miał być zatem kompromis – Florianopolis, miasto leżące nad samym oceanem. Sama aglomeracja nie wiele mnie interesowała – bardziej kusząca była wyspa leżąca zaraz obok. Kilometry piaszczystych plaż, błękitna woda i tropikalna roślinność. To miały być po wielu tygodniach bezustannego ruchu i wysiłku moje leniwe, parodniowe wakacje: hamak, książka i szum fal oceanu. Miały ale… cóż pogoda nie dała ku temu sposobności. Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Aura nie sprzyjała ani spacerom między plażami, ani wylegiwaniu się na słońcu. Miałem za to szczęście do towarzystwa. Na kampingu, gdzie rozbiłem swój namiot spotkałem dwóch Argentyńczyków – miłośników surfingu (dla nich pogoda znaczenia nie miała – ważne, że fale były!). Zamiast piasku między palcami, była zatem słona woda w ustach. Dwa dni ostrej walki! Surferem na pewno nigdy nie zostanę, ale złapać falę już prawie umiem. Dodatkowym plusem mych kompanów (jeden z nich był moim imiennikiem), był fakt iż pracują jako drzewiarze. Konkretniej zajmują się handlem surowca drzewnego. Na ile język pozwalał dowiedziałem się jak to mniej więcej wygląda w Argentynie i jakże inny jest to system niż ten jaki mamy w Polsce.
Niestety chłopaki po dwóch dniach ruszyli w stronę swego domu, a ja nie chcąc się bezsensu nudzić, wsiadłem w autobus i ruszyłem w stronę słynnego Panatalu. Zatrzymując się po drodze w mieście Curitiba.
Zanim jednak dotarłem do tej metropolii, zdarzyło się to, na co nastawiałem się już od dawna i jakoś przez miesiące udawało mi się uniknąć. Zostałem okradziony. Całkiem powszechna historia. Podeszło do mnie trzech rzezimieszków, jeden z nich uderzył mnie w bok, drugi pokazał elegancki pistolet wciśnięty za pazuchę, a trzeci obszukał mnie. Ukradziono mi 200 reali (równowartość ok. 375 zł). Całe szczęście nie wzięli paszportu i karty płatniczej. Dobrze też, iż nie miałem przy sobie plecaka z aparatem i laptopem… Uspokajam od razu rodziców – nic mi nie jest. Przez długi już okres czułem, iż może się to zdarzyć, dzięki temu, o ile można zachować zimną krew udało mi się ją zachować – udało mi się zabrać z ręki jednego ze złodziei swój paszport.
Przyznam, iż cała ta sytuacja plus ta nieciekawa pogoda mocno zepsuła mi humor i odebrała na chwilę siły, ale tylko na chwilę.
Dziś dzień spędzony w Curitibie wśród zieleni ogrodu botanicznego zdecydowanie poprawił mi nastawienie. Dodatkowo znalazłem na mapie miasta miejsce oznaczone jako park Jana Pawła II. Nie zastanawiając się zbyt długo poszedłem w tamtą stronę. Jak się okazało na miejscu, był to nie tylko park, ale i pewnego rodzaju skansen. Domki zbudowane na podobieństwo galicyjskich, wystawa dawnych polskich mebli i przedmiotów codziennego użytku oraz co najważniejsze rozmowa z panią Dankom totalnie rozwiała chmury.
Cały kompleks został założony przez polonie żyjącą w tym mieście i okolicach dokłądnie 30 lat temu i cały czas gromadzi wokół siebie dużą część społeczności pochodzenia polskiego. Naprawdę miło było pogawędzić o Polsce i Polakach poza ojczyzną. Dodatkowo Pani Danka prosiła pozdrowić wszystkich krajanów co czynie: pozdrawiam! ;)

Na koniec tradycyjnie parę zdjęć:

Brasil

3 komentarze:

  1. Jesteś niebywałym OPTYMISTĄ i świetnym narratorem, nawet przykre zdarzenia potrafisz opisać lekko i bez złości.
    Pozdrawiam również, wszystkich napotkanych przez Ciebie Polonusów.

    wierna fanka :)

    OdpowiedzUsuń
  2. dzieki Bogu jestes caly i zdrowy :)

    OdpowiedzUsuń