piątek, 30 kwietnia 2010

Herbatka na desce


Zastanawiam się jak spiąć i opowiedzieć co się z nami dzieje w ciągu ostatnich dni. Dzieje się bardzo, bardzo dużo. Na początek plantacje herbaty i jej fabryka. Któż nie zna herbaty z Cejlonu. Ogromne przestrzenie zapełnione krzewami. Zbocza gór pokryte soczystą zielenią. Baśniowe krajobrazy. Coś takiego widziałem w Munnarze w Indiach. Jednakże tu wygląda to nieco inaczej. Bardziej dziko, nie tak „produkcyjno”, mniej symetrycznie, po prostu inaczej. Pięknie. Górki sięgające ponad 2000 m n.p.m. kusiły. Oj bardzo i chyba poddałbym się ich podszeptom, gdyby nie moi towarzysze. Kolejne miejsce by wrócić, oj zbiera się tego zbiera
Z krainy herbaty, narażając nasze żołądki na dużą niestrawność, kierowca przewiąż nas na wschodnie wybrzeże. Dokładniej na Arugam Bay. Mała mekka początkujących surferów. Fale i nadal kilometry dziewiczych plaż przyciągają ludzi w te strony. Pomimo tego ta wieś rybacka, żyje swoim życiem. Nadal nie ma tu wielkich hotelowych kompleksów, dużych restauracji i tłumów. Barykadą jest słaba infrastruktura dróg, brak lotniska i liczne do nie dawna potyczki z partyzantami.
Dziś z Kubą zaczęliśmy naukę surfowania. Świetna zabawa, ale dla początkujących dość męcząca. Samo dotarcie z plaży na pozycję wyjściową może zabrać sporo sił. Nasze pierwsze kroki czy raczej ślizgi robiliśmy na sporych krypach i z pomocą instruktora. Dodając do tego nasz nieprzeciętny wrodzony talent udało się parę razy pójść z falą.

Parę zdj z herbaciano – surfingowego raju

Herbatka na desce
ps.Wczoraj byl kolejny dzień urodzinowy! Moja ukochana mama miala swój dzień. Zatem życzymy Ci z Martyną zdrowia i wytrwałości. Możliwie nieograniczonej wyrozumiałości – choć jak widać masz jej z tatą sporo Byś jak zawsze uśmiechem nas wspierała i nigdy się nie poddawała.
W następną podróż jedziemy razem?

środa, 28 kwietnia 2010


Sir Lanka kraj słoni, herbaty i jak się okazuje masaży;) Wczoraj wraz moimi „podopiecznymi” wybraliśmy się na farmę słoni. Aby przemieścić się zaledwie 36 km od Kandy potrzebowaliśmy ponad 2 godzin. Niestety w tym uroczym zakątku świata transport jest prawdziwym utrapieniem. Górzysty teren, dość zużyty sprzęt i gigantyczny ruch ogranicza możliwości. Rekompensują nam to jednak i to z dużą nawiązką cudowne widoki oraz serdeczni ludzie.
Dodatkowym atutem jest stosunkowo niewielka ilość turystów. Sir Lanka przez wiele lat szarpana wojną domową nie znajdowała się na szlakach podróżniczych. W zasadzie turystyka jest tu jeszcze w sporych powijakach. Oczywiście istnieje zorganizowana forma eksploatacji wybrzeża czy bardziej znamienitych świątyń czy też gór. Jednakże jest ona bez porównania mniejsza niż w Indochinach. Sprzedawcy i taksówkarze nie są tak wyrachowani. Oczywiście należy się targować, ale nie są to boje, po prostu każdy wyznacza swoją cenę i czasem można się dogadać. Nie ma natarczywych „specjalnych” okazji itp. Nie czuje się presji. Jedyną ciekawostką jest dopłata za schłodzony napój. Gdy zwykła woda kosztuje 50 RS za butelkę (85gr), to schłodzona już 60 RS. Z początku myślałem, że to trik na turystów, ale to lokalna norma, zatem przyjmuję to za normę;)
Jeśli chodzi o członków załogi to niezmiernie szybko przyjęli zasady gry w Azji i żadne przeciwieństwa, warunki i posiłki nie są im straszne. Powiem szczerze, że taki entuzjazm i nastawienie jeszcze bardziej motywuje mnie do pokazania im tej wysepki od poszewki.

28. kwiecień i moja najlepsza, najstarsza siostra ma urodzinki. Zatem siostro ma życzę Tobie zdrowia, abyś siły miała i z małymi pannami sobie rade dawała. Pamiętaj, jednak że to początki, największe zmagania będą się zdarzać w piątki (i soboty ale się nie rymuje). Gdy Ania i Maja ruszą na balety – śladami mamy wrócą dopiero na niedzielne kotlety 
Poważnie siostra życzę Tobie byś czuła się zawsze spełniona i do pomocy gotowa.

Zdjęcia pociągowo – słoniowe:
Slonie w pociagu

wtorek, 27 kwietnia 2010

Złoty ząb Buddy


Udało się dotrzeć dwójce młodych podróżników do kraju zwanego Sir Lanką. Pare minut przed 8 odebrałem dwa białe lica z lotniska w Colombo. Przepychając się między wytaczającymi się z terminalu wózkami wypełnionymi lodówkami, telewizorami i innymi sprzętami pojawili się! Jakże dobrze było ich zobaczyć. Jakże dobrze było zjeść kawałek sera i kabanosy z Polski. Niesamowicie miło było gdy przeczytałem pewną chronologiczną pisankę od mej osobistej dziewczyny ;) Oj, przez parę chwil chciało się już by być w Polsce.
W ojczyźnie jednak nie jesteśmy, ale za to w pięknej okolicy w centrum wyspy, w mieście Kandy. Ta aglomeracja leży na wysokości 500 m n.p.m. Sama w sobie nie ma dużego uroku, ale zanim do niej dotarliśmy zobaczyliśmy jak piękny jest ten zakątek. Bardzo wolnym pociągiem po 4,5 godziny mogliśmy obserwować zielone pola ryżowe, lasy palmowe, cudownie soczyste, pokryte roślinnością góry i zapoznać się ludźmi z tego kraju. Zanim jednak mogliśmy usiąść na naszych miejscach odbyła się spektakularna walka o owe siedziska. Tutaj muszę oficjalnie pochwalić Martynę. Z gigantyczną werwą wpadła pierwsza do wagonu, niemal na kolanach, niemal stratowana, przyblokowała tłum i zajęła nam wygodne fotele. Tak sobie myślę, że chyba coś w tych genach jednak siedzi, bo jak to tak bez przygotowania od razu poradzić sobie z setką Azjatów ;)
Plan zwiedzania jest bardzo napięty. Dziś jeden z najbardziej znanych punktów pielgrzymek w tej części Azji. Świątynia, w której znajduje się złoty ząb Buddy, dalej hospicjum na słoni i podglądanie życia mieszkańców Sir Lanki.

Dziś jeszcze jedna bardzo ważne wydarzenie ma miejsce. Moja Przytulka ma urodziny  Zatem moja Dziewczynko niech wyzwania nigdy nie przestają się ukazywać na Twej drodze, niech energia którą masz w sobie pomaga Ci je pokonywać, a satysfakcja z sukcesu niech poszerza horyzonty. Niech Twój szeroki uśmiech nigdy nie schodzi z twarzy, a serce niech zawsze walczy o swoje. Niech życie będzie piękne.

Parę zdjęć z ostatnich dni:
Colombo - Kandy

niedziela, 25 kwietnia 2010

Loty i przeloty czyli jak na około dostać się na Sir Lanke



Loty, samoloty. Czasem aby przedostać się z jednego miejsca na drugie trzba użyć samolotu, czasem aby wtedy nie zbankrutowac, trzeba ich użyc więcej niż jednego. My mielimy ich 3. Po ponad 24 godzinach, dwukrotnym zmienianiu czasu, trzech odprawach i noclegu na podlodze lotniska jestesmy w stolicy Sir Lanki - Colombo. Dosc zmęczeni dotarlismy do chyba naj bardziej ekstremalnego hostelu w calej podrozy. Opis i zdjecia tego nie oddadza, ale jest... no jest... brak slow;) ale kosztuje tylko 3$ a to wystarczajcy argument.
Dzis tez poraz pierwszy od kiedy jestem w Azji poczulem ze mamy taki dzien jak niedziela. Dzien w ktorym ludzie odpoczywaja i nie pracuja. Tutaj w Azji to niecodziennosc. Na ulicach brak przepychajacych sie ludzi, za malo klaksonow i handlarzy towarow wszelakich. Dziwy prawdziwe dziwy. Samo Colombo nie przedstawia rzadnej wartosci poznawczej. Chce sie z niego wyjechac by odkryc prawdzie "krajobrazy".
Ja sam za to nie moge doczekac sie jutrzejszego dnia! Rano przylatuje moja osobista, najlepsza, mlodsza siostra i najlepszy kuzyn z wojewodztwa lubuskiego. Towarzystwo sie rozszerza, oj teraz to bedzie sie dzialo. Zatem Sir Lanka zostanie zdobyta w rozszerzonej wartosci osobowo-liczbowej. Jesli Edyta bedzie chciala dalej z nami jechac to bedzie juz nas czterech, oj ...

czwartek, 22 kwietnia 2010

Sapa


Dzis ostatni dzien w Sapie, wietnamskich alpach. Kolejne miejsce, ktore żal opuszczac. Podróż rządzi sie swoimi prawami i nic na to nie poradze:) Dzis pogoda postanowila zrekompensowac wszystkie gorsze dni. Na pozegnanie pojawilo sie slonce i ciepelko. Idealny dzien zeby pojedzic na motocyklu, co tez uczynilem z dzika przyjemnoscia. Moj Mińsk pokonal dzis przelecz Tram Ton Pas na wysokosci 1900 m n.p.m. by spokojnie serpentynami przez kilkanascie kilometrow opadac ku miejscowosci Lai Chau. Widoki cudowne, przyjemnosc z jazdy - ogromna. Tak oto zakonczylem pobyt w Sapie. Za pare chwil autobus i 12 godzin jazdy do Hanoi. Sapa, góry do okoła niej i przede wszystkim Fansifan pozostanie na zawsze we mnie. Polecam te miejsce kazdemu!
Ponizej pare zdj z pieszej i motocyklowej wycieczki
Sapa

środa, 21 kwietnia 2010

Fansifan najwyższy szczyt Indochin


Fansifan. Najwyższy szczyt Indochin, 3143 m n.p.m. Gdy tylko wyczytałem w przewodniku, że ową górę da się zdobyć, decyzja zapadła. Muszę być na jej wierzchołku. Po dwudniowych poszukiwaniach towarzysza i minimum wyposażenia wyruszyłem wraz z Norwegiem, Torem na jak się okazało najtrudniejszą przygodę na tym wyjeździe i jedną z najtrudniejszych w moim życiu. Z pożyczonym śpiworem, polarami i niesamowicie ciężką plandeką (nie udało się zorganizować namiotu) we wtorek o 7 rano ruszyliśmy. Start 1800 m n.p.m. Pierwsze godziny to spokojny, równy marsz przeplatany małymi przeprawami przez niezliczone strumienie. Na wysokości 2200 m znajduje się pierwszy obóz, tam też zjedliśmy śniadanie. Po kolejnej godzinie marszu zaczęły się schody, a w zasadzie skały. Szlak zaczął prowadzić strumyczkiem, który spływał po mokrych kamlotach. Ślisko i stromo. Ogromna mgła i coraz większy wiatr. Jeszcze było nam dość wesoło w końcu przygoda to przygoda. Ok. 14 byliśmy w obozie drugim - 2800 m. Zostało jeszcze trochę czasu i sił, w dodatku przybyła jeszcze 5 osobowa grupa, która chciała wejść na Fansifan tego samego dnia. Zostawiliśmy więc plecaki i ruszyliśmy z nimi. Tu naprawdę zaczęły się góry. Mokro, mgliście, wietrznie, zimno i wymagająco. Przyznaje, że moje siły zaczęły się kończyć niesamowicie szybko. Jednakże udało się! o 16.30 szczyt był nasz! W akompaniamencie huku błyskawic, wichury i mgły zrobiliśmy parę zdjęć i zaczęliśmy wracać, a w zasadzie ześlizgiwać się w dół. Na godzinę przed dodarciem do obozu rozpętała się burza z gradobiciem. Ścieżka i moje ciało zamieniło się w potok. Zmęczenie absolutne, chyba tylko adrenalina pozwalała mi przeć do przodu. Przy świetle latarek dotarliśmy wszyscy do obozu (jeden Australijczyk wycofał się na 45 min przed szczytem). Szybkie przebranie się, śpiwór, bułka z tuńczykiem i spać. Na dworze panowała burza i o 23 postanowiła zawitać do naszego szałasu. Dosłownie wyważyła drzwi. Udało się je prowizorycznie zamknąć, ale od tej pory wiatr hulał wokół nas cała noc. Od tej też pory praktycznie nie zmrużyłem oka. Mój pożyczony śpiwór nie dawał prawie żadnego ciepła, nie pomógł też aluminiowy koc termiczny. Nie mogłem spać z powodu zimna. Każdy z nas przeżył pewnie niejedną noc, podczas, której marzył by się ona wreszcie skończyła. Dla mnie to był chyba największy koszmar w życiu. Szalejąca burza, wiatr i inne przeszkody zaczęły boleć… Naprawdę cieszę się, że zdecydowałem się na wejście na tę górę. Wiem, że bez dozy fantazji nie da się pokonać pewnych przeszkód, czy zdobyć pewnych szczytów, ale to była dobra nauka. Niech żyje ułańska fantazja, ale i odpowiednie do niej przygotowanie :)
Gdy tylko zaczęło świtać obudziłem Tora by ruszyć w drogę i rozgrzać mięśnie. Pogoda po 2 godzinach zaczęła wynagradzać nam trudy wczorajszego dnia i nocy. Piękne widoki, tym razem wolne od mgły, oraz słońce które dodawało sił pod czas odwrotu.
Tak, uwielbiam wyzwania i nie ukrywam czuję się niesamowicie dobrze pokonując po raz kolejny swe słabości i wiem, że ta górka i noc pozostanie w mojej pamięci na długo.
Dla bardziej zainteresowanych: Fansifan można zdobyć bez takich przygód jak miałem z moim druhem z Norwegii. Trzeba tylko trafić w dobrą pogodę i wkupić przewodnika z tragarzami. Koszt na osobę w dwuosobowej grupie na dwa dni to ok. 100 $. Niesiesz wtedy tylko wodę dla siebie. Jedzenie, namiot, śpiwór, gotowanie i przywiezienie na szlak nie interesują cię wcale. Drogo, ale i wygodnie i bezstresowo. Decyzja własna. Ja nie miałem wyboru, ale też nie żałuje, nauczyłem się dużo pod czas tych dwóch dni.
Zachęcam do zdjęć, ale nie ma ich bardzo dużo, gdy zaczęło lać schowałem aparat głęboko do plecaka, 3 zdjęcia z Fancifan pochodzą z sieci. Jutro spróbuje wrzucić jeszcze parę fotek z aparatu Tora.
Ulanska fantazja czyli Fansifan zdobyty

niedziela, 18 kwietnia 2010

Wietnamskie Alpy widziane z Mińska



Wietnamskie Alpy ze swym kurortem w miasteczku Sapa. Po raz kolejny udalo sie znalesc idealne miejsce:) Zalozone w 1922 na wysokosci ponad 1600 m n.p.m. przez Francuzów pelni role punktu zbornego ku roznego rodzaju trekingom. Okolica jest po prostu przepiekna. Znajda tu swoje miejsce zarowno zaprawieni wloczykije, jak i starsze osoby niespiesznie przemierzajace kilometry wiekszych i mniejszych sciezynek. Slynne tarasy ryzowe, malownicze gory do okola ktorych snuja sie niespiesznie chmury. Dodatkowo, zyjaca swoim zyciem ludnosc rdzenna, (oczywiscie ich zycie opiera sie rowniez na turystach ;) ktora w tradycyjnych strojach pojawia sie zrowno przy zrodle pieniedzy, ale i w swych wisokach i polach.
Wieczorem za to pojawia sie mgla, ktora doslownie nie pozwala przedrzec sie swiatlu z latarni. Owa wieczorne mleko sprzyja piciu niespiesznie piwa w loklanych barach-mordowniach;)
Niezmordowanym towarzyszem dzisiejszego zwiedzania byl slynny tutaj motocykl Mińsk. Rosyjska mysl technologiczna powoli przechodzi do legendy, ale co najwazniejsze mozna owa legede jeszcze kupic lub wypozyczyc za nie wygorowana cene. Moja czerwona strzala juz zdecydowanie swoje przeszla. Biegi graly swoja melodie, moc na podjazdach hmmm... jednakze jechal, parl do przodu. Ze wzniesienia na wzniesienie z niesamowicie glosnym dzwiekiem i nie mala chmura dymu. Nie dziwie sie ze wielu podrozujacych zakochalo sie w tym motocyklu. Z cala pewnoscia ma dusze. Kaprysna i uparta lecz przy odrobinie cierpliwosci mozna z nim zdzialac cuda. Sam nie moglem uwierzyc, ze udalo sie podjechac pod pewne gorki lub przejechac rozmyta droge. Wiwat Mińsk!
Zapraszam do paru zdjec z dzis:
Wietnamskie Alpy widziane z Mińska

sobota, 17 kwietnia 2010

Halong Bay


Halong Bay – jeden z cudów natury zapisany na liście UNESCO. Ponad 2 000 wapiennych wysepek, małe i duże zatoczki i jaskinie. Inny świat. Z wykupioną wycieczką, niestety to najtańsza forma poznania tego miejsca, udało się zobaczyć to, co wykorzystał w swoim filmie reżyser Awatara, tworząc latające wyspy.
Niestety pogoda na północy Wietnamu to istny mróz. O tej porze roku jest 20 stopni, lekka mżawka, chmury i mgła. To one nie pozwoliły w pełni ujrzeć piękna tego zakątka. Z drugiej strony wszystkie zdjęcia przedstawiające tą zatokę są pełne słońca, moje za to będą mgliste i po prostu inne. Mówi się trudno. Jedynym niesmak to owe zorganizowane wycieczki. Dosłownie dziesiątki łodzi snujących się między wyspami, na niemal każdej permanentna impreza oraz słynna nieprzyjemna obsługa. Niestety tak to tutaj działa. Szkoda. Jednakże nie zniechęcam do zobaczenia i „przeżycia” tego kawałeczka świata. Naprawdę warto. Bilans jest zdecydowanie na plus. Czas spędzony na łodzi oraz rozpościerające się widoki sprzyjają rozluźnieniu mięśni i jeszcze dalszemu odpłynięciu myśli. Zdjęcia nie uniosą zadania, ale zachęcam do zobaczenia.
Avatar na Halong Bay

Hanoi czyli sajgonki na kolacje


Wietnam. Miejsce znane nam najbardziej z powodu wojny jaka przetoczyła się przez ten kraj ponad 40 lat temu oraz z… Ciekawe z czym jeszcze Wam się kojarzy. Dla mnie tych skojarzeń jest coraz więcej. W zasadzie, każdego dnia dostaje dowód na to jak bardzo się różni od swoich sąsiadów. Zanim jednak udało się wtopić w życie codzienne jego stolicy Hanoi, przeżyłem chyba największy koszmar transportowy w moim życiu. A zaczęło się bardzo przyjemnie. Do granicy moto-taxi, świeże powietrze i spokojne tempo. Przejście graniczne zdecydowanie senne i niespieszne. Dalej minibus nr 1 – który bardzo niespiesznie przejechał 70 km w 4 godziny, dalej bus który chyba postanowił nadrobić straty i dodać trochę przeżyć pasażerom wyprzedzał cały czas, tzn. używał tylko środkowego pasa, a raczej osi drogi jako swojego pasa. Zamknięte oczy i słuchawki w uszach neutralizują przerażenie;) Jednakże to był początek. Kwintesencją okazał się pociąg – 30 godzin na drewnianej ławce z oparciem pod kątem prostym, bez możliwości położenia się, ani wyprostowania nóg. Do tego maksymalnie podkręcona muzyka i o dziwo płaczące dzieci (pierwsze azjatyckie dzieci, które płaczą – w pozostałych krajach choćby nie wiadomo co małe pociechy nie płaczą!). Po 30 godzinach w takim pociągu miałem dość. Po dotarciu do hostelu zapadłem w długi, długi sen.
Plan na dzień następny był prosty, zapaść się możliwie głęboko w miasto, jego starszą cześć. Przechadzać się po wąskich zatłoczonych uliczkach, przystanąć na zupę z wołowiny. Napić się kawy po wietnamsku. Na zakończenie dnia wypić szklankę lub pięć lokalnego piwa na plastikowym taboreciku wraz z wieloma innymi lokersami. Poczuć codzienność mieszkańców ponad 2,5 milionowej stolicy. Założenie zostało zrealizowane ponad normę. Kawę wypiłem w towarzystwie sajgończyka, który miał ochotę opowiedzieć trochę o swoim kraju. Dalej na swej drodze spotkałem małżeństwo z Australii, które wraz z dziećmi od 3 tygodni przemierzają ten kraj. Aby bilans spotkań był kompletny popołudniu zgrałem się z parą z ze stolicy wielkopolski, Agnieszka i Tomaszem. Do owego składu przyległ również Robert, Wietnamczyk, który 30 lat temu studiował na Politechnice Poznańskiej. Dzięki temu że nasz przewodnik mieszka w Hanoi mogliśmy jeszcze bardziej zgłębić wiedze o kraju i obyczajach tegoż kraju. Oprócz wiedzy teoretycznej, sprawdziliśmy ile da się wypić szklanek lokalnego piwa nalewanego z węża na ulicy. Wynik był spektakularny, więc chyba mocno rozcieńczany był ten trunek ;)
Samo Hanoi… miejsce w którym warto się zatrzymać na chwile i przyjrzeć się jak działają tu arterie. Przyjrzeć jak można wykorzystać każdy kawałek miejskiego parku by uprawiać jakiś sport (Wietnamczycy grają namiętnie w „lotkę”, piłkę nożną, zośkę oraz biegają). Spróbować prostego ulicznego jedzenia i po prostu obserwować życie.
Parę zdjęć z Hanoi
Uliczna stolica Wietnamu

niedziela, 11 kwietnia 2010

Droga



Droga. Dwa ostatnie dni spędziłem w drodze. Plan został wykonany. 400 kilometrów w siodle. Piach w oczach, między zębami oraz przyklejony do wszystkich części ciała. Ramiona, nogi i barki wypełnione kwasem mlekowy, ból pleców i tyłka. Trochę obtarć i przecierek. Kac „poadrelinowy”. Do tej mieszanki dodaje cudowne widoki, mijane dzikie zwierzęta, zapomniane wioski z ich mieszkańcami. Jedne z najpiękniejszych dni w podczas mojej podróży.
Niestety będąc w San Monorom dotarła do mnie smutna wiadomość z Polski. Jest ona dla mnie nadal wręcz nierealna… Chyba nie będę nic dodawał. Każdy z Was zapewne ma własne myśli na temat tej tragedii. Moje własne mogą być prawdopodobnie zbyt kontrowersyjne.
Jutro rano kierunek Wietnam. Z tego co słyszałem ten kraj może dopiero zachwycić. Za parę naście godzin sprawdzimy to z Edą.
Zdjęć brak, łącze ledwie tu żyje i nie chce się załadować, więc dołączę je przy okazji do innego zestawu.

piątek, 9 kwietnia 2010

Spacerkiem przez serce prowincji


Dzis dzien lizania ran po ostatnich paru meczacych dniach. Pranie, wysylanie zaleglych maili, czytanie zebranych w drodze książek, ale przede wszystkim poskladanie coraz to bardziej gromadzacych sie mysli i wątków. Zbiera sie tego coraz wiecej... Obiad zjadlem w towarzystwie pewnej angielki, ktora od wielu lat pracuje dla roznych fundacji wspierajacych kraje "zacofane". Bylo widac i slychac jej zgorzchnienie, gdy opowiadala jak to sie wszystko czesto odbywa. Lokalni watażkowie oraz "grube ryby" kierujące funduszami żywo wspierają przede wszystkim swoje wlasne interesy. Historia znana i smutna. Tylko, że inaczej ona brzmi w Europie, a zupelnie inaczej w kraju takim jak Kambodża. Nie mające co jesć dzieci w konfrontacji z nowymi Lexusami na ulicach. Lepiej zostawie ten wątek.
Jutro kolejne wyzwanie. Dlugie szutry, wąskie piaszczyste sciezki, park narodowy i gory. Do zestawu dolaczona jest wysoka temperatura, dystans 200 km i brak dokladnej mapy (ale jest kompas). Zatem sobota dniem motocyklowych wyzwan. Plan jest jasny. Poludniowa prowincja Mondulkiri. Ze wzgledu na kiepskie drogi i naturalne przeszkody nadal malo odwiedzana czesc Kambodzy. Zobaczymy jak sie to wszystko uda.
Dzis zapraszam na pare zdjec z miasteczka Ban Lang w którym nocuje.

Spacerkiem przez serce prowincji

czwartek, 8 kwietnia 2010

Ze skorpionem w plecaku


Park Narodowy Virachay. Największy obszar chroniony w Kambodży. Nigdy nie został on w pełni poznany i nadal daje schronienie licznym gatunkom zwierząt w tym słoniom, leopardom i tygrysom. Żyje w nim nadal sporo gibonów i innych gatunków małp. Najbardziej dziki rejon w tym kraju. Miejsce gdzie do lat 90 ukrywali się Czerwoni Kmerowie. W jego granicach przebiega linia demarkacyjna z Laosem i Wietnamem. To wystarczająca zapowiedz małej/wielkiej przygody.
Zaczęło się od razu ciekawie Do parku zabierał „nas” pick-up. Nas oznaczało tutaj 12 osób na zewnątrz, 8 wewnątrz, 11 rowerów, niezliczona ilość worków z ryżem i kartony innych dóbr. Nasza Toyota z prędkością 20 km/h dzielnie walczyła ze straszliwą nawierzchnią „drogi”. Gdy dotarliśmy do rzeki, zaczął się marsz. Temperatura pow. 40 stopni, otwarta przestrzeń i konkretne tempo naszego przewodnika i strażnika dały od razu poznać na ile mnie stać. Oprócz owych lokersów towarzyszyła mi 37 letnia Szwajcarka. Bardzo wesoła, inteligentna, ale i niesamowicie zaprawiona w trekkingu kobieta. Późnym popołudniem dotarliśmy do wioski zamieszkałej w większości przez ludność pochodzącą z Laosu. Pierwsza prawdziwie zagubiona wioska w jakiej udało mi się być. Brak elektryczności, dzieci bojące się białych lic, oraz brak coka – coli a także żywe zainteresowanie dorosłych wskazywało na to że turyści nie dotarli tutaj gromadnie w klimatyzowanych autach 4x4. Oczywiście, gdy zapadł mrok uruchomiły się dwa wioskowe telewizory zasilane akumulatorami samochodowymi, ale trwało to tylko 2 godziny. Potem zaległa cisza przerywana jazgotem pojedynczych motorków wracających z…? Poranek 6 rano – śniadanie, pakowanie i niespodzianka. Gdy już zamykałem swój plecak spojrzał na mnie z niego…skorpion. Ponoć gdyby mnie zaatakował przeżyłbym to ;) Był to dobry znak, iż należy już naprawdę uważać. Marsz trwał 8 godzin i był naprawdę ciężki. Całe szczęście zakończył się chłodną kąpielą pod wodospadem. Za to noc… jeśli śpisz w dżungli pierwszą rzeczą jaką powinieneś zrobić to wyłączyć wyobraźnie. Setki dziwnych odgłosów wydobywających się z różnych stron powodują, iż zaczynasz widzieć w swoim hamaku dużo więcej niż powinieneś;) Pobudka 5 rano. Od razu mocna wspinaczka pod górę. O 6.30 byłem już totalnie zalany potem i lekko podjechany, ale opłaciło się. Dzięki wczesnej porze udało nam się zobaczyć gromadę ok. 12 gibonów przeskakujących z drzewa na drzewo nad naszymi głowami :) Wspaniały widok. Udało się też zobaczyć coś w rodzaju kozic oraz przynajmniej 8 orłów. O ile wczorajsze dwa dni były wymagające, to dzisiejszy był jednym z najtrudniejszych pod względem fizycznym dla mnie od wielu miesięcy. Po 9 godzinach forsownego marszu w niemiłosiernym upale (dodam tylko że woda była mocno racjonowana) udało się wreszcie dostać do miejsca, w którym odbierała nas półciężarówka. Tak było ciężko, ale miejsce, w którym byłem jest jednym z najpiękniejszych jakie udało mi się zobaczyć, a z całą pewnością najbardziej dzikie. Czas spędzony w takich okolicznościach pozwala człowiekowi w zupełności wyciszyć rząd myśli i po prostu odpocząć. Jeśli chodzi o odpoczynek to padam już, więc zachęcam tylko do obejrzenia zdjęć;)

Ze skorpionem w plecaku

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Bezdroża


Bezdroża… miał być trekking, ale druga osoba zrezygnowała i dopiero jutro wychodzę. Oczywiście mogłem iść sam, ale koszty zabiłyby mnie już kompletnie. Niestety, jeśli chce się wyrwać poza standardowe szlaki, trzeba sporo zapłacić. Zatem był kolejny dzień motocyklowych zmagań. Tym razem wyruszyłem pod samą granice parku. Coraz większe obszary pokryte lasem, bardziej pofałdowana droga, jeszcze więcej zgrzytającego piasku między zębami. Mniej ludzi, tyle samo coka - coli.
Mijają już dwa miesiące, gdy jestem w drodze. Jeszcze oczywiście nie czas żadnych podsumowań itp., ale chce powiedzieć o jednym z najważniejszych „symptomów” podróżnika. Zaczynam widzieć coraz bardziej inaczej, słyszę szerzej. Mam coraz większy dystans do tego co wiem, do tego co jest „oczywiste”. Widzę na żywo to, o czym w domu można tylko czytać. Zaczynają się rodzić własne, „inne” przemyślenia. Nie wiem czy słuszne. Bardziej skore do negacji tego, co zostało wyryte jako „norma”. Proces nabiera tempa, ale nie będę tym zanudzał :)
W lany poniedziałek wszedłem pod orzeźwiający strumień spadający na me plecy z wysokości 34 metrów. Bardzo miłe uczucie po 130 km w siodle. Nie zastąpi to, co prawda oblewania sióstr, ale musiało wystarczyć ;)
Poniżej fotki z dziś.
Dlugie szutry

niedziela, 4 kwietnia 2010

Apokalipsa


Jestem w miejscu gdzie miała miejsce prawdziwa apokalipsa. Tym miejscem jest Kambodża. Jeszcze w latach 70 ubiegłego wieku lasy zajmowały tutaj 75 % powierzchni, by w tej chwili pokrywać zaledwie 25 %. Czy jesteście wstanie sobie wyobrazić rozmiar katastrofy ekologicznej jaka miała tutaj miejsce… Zniszczenie całych ekosystemów, zachwianie gospodarką wodną, erozja spowodowana ulewnymi deszczami, zanik setek gatunków roślina i zwierząt. Biedny kraj stał się jeszcze biedniejszy…
Nie zmienia to jednak faktu iż te miejsce na świecie robi na mnie gigantyczne wrażenie. Szczególnie dlatego, iż oderwałem się od głównych szlaków turystycznych. Miejsce gdzie paszporty obcokrajowców można policzyć na dłoni. Asfalt prowadząca do stolicy tej prowincji kończy się 150 km przed nią. Zawitałem w krainę pomarańczowego pisaku, chmur kurzu i ostatków lasów tropikalnych. Ratanakari.
Dzień spędzony w siodle motocykla, 150 km dróg szutrowych, gdzie powyżej 80 km/h czujesz się jakbyś jechał na bardzo cienkiej warstwie lodu. W innych miejscach za to prężysz wszystkie mięśnie by na zjazdach nie zostać połkniętym przez dziury i sypki piach. Zaopatrzony w kompas i mapę wyruszyłem na spotkanie z prowincją. Dotarłem do wodospadów, plantacji orzechów nerkowca oraz ludzi. Na jednym z postojów ledwie wyszedłem na własnych nogach. W jednej z wiosek lokalne zgromadzenie postanowiło upić mnie lokalnym trunkiem: duży dzban wypełniony ryżem, trocinami (tak przynajmniej to wyglądało) i wodą. Straszne świństwo no ale założenie było jasne zbierać jak najwięcej doświadczeń;)
Dodam tylko, że dotarłem również do miejsca w którym nakręcono jeden z najlepszych filmów antywojennych w historii kina. „Czas Apokalipsy” – polecam każdemu, kto jeszcze nie widział, szczególnie wersje oryginalna. Szczerze mówiąc, przez chwile przechodziły mnie ciarki myśląc, że właśnie tutaj doszło do jednej z największych zbrodni na ludzkości.
Dzień zakończony gigantycznym bólem pleców, ramion i nadgarstków. Wystawiając motocykl na próbę wystawiasz i siebie, wiec nie ma co narzekać. Jutro prawdopodobnie wychodzę na 3 dniowy trekking w największym w Kambodży parku narodowym. Zatem dżungla, góry i prawie 40 stopni w cieniu. Wybrałem opcje dla very fit więc zobaczymy co ze mnie zostanie;)

Jeszcze tylko chciałbym wszystkim złożysz życzenia Wielkanocne. Tutaj nikt nie obchodzi tego święta, a jak wspomniałem nie ma tu obcokrajowców zatem dziś moje pierwsze w życiu prawdziwie samotne święta. Jajka nie zjadłem, białej kiełbasy nie było, ani nawet branka z masła. Za to jest wiele myśli i wszystkie są z Wami. Czy tęsknie? Nie wiem jak to nazwać… Raczej cieszę się, mam świadomość że gdy wrócę będziecie, a to dla mnie najważniejsze. Zatem objadajcie się, oglądajcie telewizje, ale przede wszystkim dzielcie się sobą z innymi!
Parę fot z dziś:
Czas Apokalipsy

piątek, 2 kwietnia 2010

Angkor Vat - one dolar


Swiatynie Angkor za dolara. Dzis odbylo sie wielkie zwiedzanie. Gigantyczny kompleks świątyn milal zostac przez nas odkryty (srednia dzienna ilość odkryrwcow liczy się w tysiacach). Choc trudno sobie to wyobrazic, cale zastępy ludzkie rozprowadzone zostaja wśród kilku głównych świątyń, a cala reszta budynkow… mozna powiedziec, stoi prawie pusta. Szczegóły co do architektury i czasu powstania, i ilości świątyń proponuje znalesc w wyszukiwarce. Najwazniejszym faktem jest, iż jest zespol owych budowli zajmuje setki hektarow, a drogi laczace poszczególne zabytki wija się kilometrami.
Same swiatynie robia duze wrazenie, przez 3 – 4 godziny, potem ogarnia zmeczenie i pewnego rodzaju znudzenie. Niestety nagromadzenie czegos wybitnego powoduje zanik odbioru. Dorzucam do tego temperature ok. 35 stopni i nieustanne nawoływanie: „one dolar”. Tak, w Kambodży wszystko kosztuje wlasnie jednego dolara: pocztowki, woda, obiad itp. Dzieci i ich rodzice probuja sprzedac wszystko białym facjatom. Ja skusiłem się na „oryginalny” przewodnik Lonely Planet po Kambodży za 3 dolary (w europie kosztuje 24$).
W każdym razie, męczący dzien obfitujący w …kamienie. Tak tylko zartuje, mysle ze wielu z Was odnalazło by tu dusze Indiana Johnsa. Polecam wszystkim, ale wiecej niż dwa dni…hmm - dla pasjonatow.
Poniżej troszke zdjęć. Naprawde trudno oddac ogrom sily twórczej sprzed paru set lat. Rownie trudno oddac tez sily natury które pare ubiegłych wiekow odbieralo to co do niej należało.

Swiatynie Ankgor Vat

czwartek, 1 kwietnia 2010

Siem Reap - Angkor


Dotarlismy do najwiekszej atrakcji turystycznej w Kambodży i jednoczenie jednej z najwiekszych na swiecie - Angkor Vat. Zacznijmy jednak od samego poczatku. Granice przekroczylismy wczoraj - oczywiscie probowano na rozne sposoby "pomoc" nam w zdobyciu wizy - za niewielka dodatkowa oplata. Oczywiscie na samym przejsciu granicznym nie ma problemu z tą wklejką do paszportu, a celnicy pobieraja niewielka dodatkowa oplate (wiza 20$, napiwek za usluge 3$).
Wieczorem dojechalismy do celu, moze prawie dojechalismy, gdyz autobus skrecil przed samym Siem Reap w pole i dotarl do pseudo przystanku autobusowego. Oczywiscie za dodatkowego dolara znalezlismy sie w naszym hostelu:) I tak to mniejwiecej wygada w Kambodzy. Mimo wszystko, kraj ten już zaczyna mi sie podobac - przypomina mi nawet nieco Indie.
Dzis popoludniu wybrlaismy sie rowerami do Ankor. Gigantycznego kompleksu swiatyn, glownie buddyjskich z 12 - 13 wieku. Opuszczone i zapomniane, przez wielki wlaczylo z silami natury by przetrwac. W tej chwili czesc budowli jest znaczaco zniszczona, ale i tak przyprawiaja one o zawrot glowy. Dzis nie udalo sie za wiele zobaczyc, gdyz slonice zaszlo wczesnie. Jutro od rana postaramy sie zwiedzic jak najwiecej - najwieksza atrakcja bez watpienia bedzie swiatynia w której krecono jeden z odcinkow filmu z Lara Craft (Angelina Jolie). Na pewno kazdy pamieta swiatynie poprzerastane korzeniami drzew tropikalnych..no chyba ze przygladaliscie sie jednak bardziej glownej bohaterce;)
Jeszcze tylko powiem dlaczego popoludniu:) Nie dlatego ze nie chcialo sie nam wstac - no moze troche, ale spedzilismy wczesniej 25 godzin w autobusie - jest wytlumaczenie;) A tak naprawde bilet kosztuje 20$ na jeden dzien! - jesli jednak kupi sie go o 17 to mozna wejsc po poludniu zobaczyc zachod slonca i ... wystartowac w najbardziej szalonym wyscigu: udzial w nim biora - rowery, riksze, skutery, osobowki, mini vany i busy. Czas tyka, a kazdy ma piekny aparat z duza karta pamieci - zatem rozpedzeni turysci biegna z fleszem na ustach i pstrykaja, pstrykaja i pstrykaja. Dzis udowodnilem ze kiedys trenowalem kolarstwo - bylem pierwszy w kategorii rowery i wolniejsze riksze ;) Zapomnialem tylko wlaczyc flesza;)
Zdjec za duzo nie ma ale zapraszam:
SiemRiepAnkor