wtorek, 27 lipca 2010

Ekwadorski deser


Pisząc tego posta kończę jednocześnie już swój pobyt w Ekwadorze. Były to wspaniałe dni pełne wysokich gór, miast pełnych starych kamienic oraz wąskich kolorowych uliczek. Nie spodziewałem się że aż tak bardzo przypadnie mi ten kraj do gustu. Jest tu niemal wszystko, czego oczekuje istota ludzka. Serdeczne otoczenie (pomijam częste napady i kradzieże) oraz przyroda w każdym zakresie. Naprawdę żal opuszczać mi ten fragment świata. Dodatkowo ostatnie dni spędziłem w bardzo ciekawym mieście, które jest jednocześnie furtką do Parku Narodowego Cajas. Cuenca gdyż o tej miejscowości mowa, jest trzecim, co do wielkości miastem Ekwadoru. Same miasto przyniosło kolejne zabytki i uwaga znów były galerie (sic!), ale i hostel w którym mieszkałem był ciekawym miejscem. Prowadzony przez ekwadorską rodzinę pełen był barwnych postaci, które nie stroniły od długich rozmów, zimnego piwa i dobrej zabawy „na mieście”. Jakże dużo ludziki mają pomysłów na siebie, na to jak postrzegają świat i jak go planują i już poznają. Czasem naprawdę dobra jest taka wymiana zdań i opinii.
Jeszcze tylko dwa słowa o parku Cajas. Charakteryzuje się on ogromną ilością zbiorników wodnych. Od malutkich oczek wodnych przez niezliczone strumyki, rzeki po duże jeziora. Wszystko to powoduje iż gleba przesiąknięta jest wodą na tyle głęboko, iż trzeba było poświęcić sporo uwagi by nie zapaść się nawet po kolana w błocie. Do tego wszystkiego, gdy tylko słońce oddawało swe ostatnie promienie władanie nad parkiem przejmowała nieprzenikniona mgła. Pierwszego dnia miałem zdumiewająco piękną pogodę. Chmurki leniwie przemieszczały się nad skalistymi szczytami, a słońce dawało przyjemne ciepło na policzkach. Do tego świetna widoczność pozwalająca podziwiać krajobrazy. Wieczór za to był bardzo zimny i wilgotny. Niestety nocne opady i chłód pozostały na dłużej i chcąc nie chcąc drugi dzień zmokłem i przemarzłem. Za to znowu poczułem się nieco jak „zdobywca”. Dość trudny szlak w połączeniu z mgłą, która ograniczała widoczność do max 30 metrów pozwoliło wyostrzyć zmysł i używać kompasu jako wskaźnika drogi. Całe szczęście po godzinie zszedłem w nieco niższe partie gór i widoczność zdecydowanie się poprawiła, co pozwoliło mi przyspieszyć kroku. Park ten jest szczególnie ciekawy dla ornitologów. Ze względu na dużą ilość wody oraz przede wszystkim duże zróżnicowanie wysokości, można tu podziwiać sporo gatunków ptaszysk. Od „szaraczków” znanym nam z naszego polskiego podwórka po kolorowe kolibry i tukany. Ja z bardziej spektakularnych widziałem ptaka o łacińskiej nazwie Buba Buba (myślę, że to był właśnie on) co oczywiście mnie bardzo uśmiechnęło bo każdy wie jak ma wioska się zwie ;).
Zapraszam do obejrzenia kilku zdjęć :

Miasto Cuenca
Park Narodowy Cajas
Trochę spóźnione, ale najserdeczniejsze życzenia imieninowe mej mamie i oczywiście mej najlepszej starszej siostrze i siostrzenicy. Każdy wie przecież, że Anny i Mirki to fajne kobitki ;) Trzymajcie się w zdrowiu i uważajcie na swe dzieci, nigdy nie wiadomo co im strzeli do głowy (no siostrzenica jeszcze uważać nie musi, sama ma sprawiać by otoczenie sie nie nudzilo!).

Jeszcze tylko dodam, iż jestem już w Peru a dokładniej w Limie na lotnisku i czekam na Kubę. Ostatnie dwie doby spędziłem w autobusie… oj tyłek i plecy bolą, ale nie ma co narzekać nareszcie będzie ze mną „mój” człowiek. Oj będzie się działo…

czwartek, 22 lipca 2010

Wulkany, wodospady i wypożyczone rowery


Jako iż czasu szkoda, a czeka przygoda nie spędzam zbyt wiele czasu w jednym miejscu. Ekwador nęci z każdej strony. Duża ilość parków narodowych, szlaków górskich i starych miast czy miasteczek rwie mnie w różne strony tego kraju. Ostatnie dwa czy trzy dni (tracę trochę orientacje w czasie) spędziłem w miasteczku Banos niemal u podnóża nadal aktywnego wulkanu. Dosłownie parę lat temu pokazał po raz kolejny swą siłę i uczynił gigantyczne szkody w swej okolicy. Miasteczko te słynie również ze wspaniałych gorących źródeł z których korzystałem z ogromną przyjemnością. Pogoda i chęci sprzyjałyby aktywnie spędzić te parę dni. Po raz pierwszy od dawna pojawił się zatem rower! Po obejrzeniu chyba wszystkich możliwości i dopłaceniu ekstra 2 $ udało mi się znaleźć całkiem przyzwoitego GT. Popularna droga wzdłuż wodospadów miała prowadzić głównie w dół, a sielankowe widoki miały zapewnić pełen relaks. Było by to oczywiście wszystko możliwe, gdyby nie mój kompan. Na wycieczkę wybrałem się z pewnym Francuzem, który chyba na oglądał się za dużo Tour de France i lekko nie było. Widoczki owszem zapierały dech, ale i podjazdy zabierały resztę tego co zostało w płucach. Przypomniały mi się czasy, gdy na rowerze spędzałem całe godziny i przypalanie mięśni było tym czego na nim szukałem. Hmm…chyba trzeba rzeczywiście odkurzyć „Speca” i wyciągnąć go z piwnicy na świeże powietrze po powrocie do domu.
Wracajmy jednak do Ekwadoru :) Kraj ten choć należy do najmniejszych w Ameryce Południowej, można eksplorować całymi tygodniami. W moim wypadku trzeba iść na kompromisy i dokonywać pewnych wyborów. Jako, że czas tyka jestem już „tylko” 15 godzin od granicy z Peru, w miejscowości Cuenca. Po zapewnieniach przewodnika oraz wczorajszym nocnym spacerze miejsce te zapowiada się fantastycznie. Stare kamienice, jeszcze starsze kościoły i kościółki z zielonymi skwerami. Tak trzeba się zbierać, zabrać aparat i poznawać nowe miejsce. Jutro za to wybieram się do kolejnego parku narodowego na dwudniowy trek, ale o tym opowiem później.
Jest jeszcze jedna „kwestia” którą się ekscytuje. Za 5 dni przylatuje do Limy mój wierny przyjaciel Kuba i razem z nim przez 3 tygodnie będziemy poznawać wszelkie aspekty życia w Peru. Dobrze będzie móc zobaczyć i usłyszeć głos z odległej Polski.
Tym czasem zachęcam do obejrzenia zdjęć:
Rowerem wśród wulkanicznych wodospadów

poniedziałek, 19 lipca 2010

Jezioro wewnątrz karteru z prezydencką orkiestrą na czele


Po dość szybkim zwiedzaniu starego miasta w Quito i jeszcze szybszym zwiedzaniu jego nocnych obszarów, wybrałem się w góry. Dzięki trzęsącym się i dymiącym autobusom dotarłem do wioski Zumbahua. Stąd jeszcze bardziej trzęsącym pikapem dotarłem nad przepiękne jezioro osadzone wewnątrz krateru (Laguna Quilotoa). Woda wewnątrz tego zbiornika w zależności od padających promieni słońca przybierała różne odcienie niebieskiego i zieleni – co parę minut zupełnie inny efekt optyczny. Naprawdę coś niesamowitego. Po dwu godzinnej przechadzce po okolicznych ścieżkach zapadłem w kamienny sen, który przerwała głośna muzyka i śpiewy ludzi na zewnątrz schroniska. Jak się okazało tegoż dnia prezydent Ekwadoru przebywał w tej części kraju i właśnie wieczorem zawitał do „mej” wioseczki. Śmiesznie tańce i śpiewy w mrozie na 4000 metrów n.p.m. o 11 w nocy z prezydentem w roli głównej. Niech żyje Ameryka Południowa, wszystko może się zdarzyć! Po ciekawej nocy rozpocząłem jeszcze ciekawszy poranek. Pogoda sprzyjała i po śniadaniu wybrałem się na ponad 5 godzinny trek. Malownicza ścieżka raz wznosiła się, raz opadała. Sporo kosztowała mnie ta marszruta, tym bardziej, że musiałem iść z całym swym dobytkiem na plecach – ok. 24 kilo, oj plecki bolą. No i niestety plecak też zgłosił swój protest – coś zaczyna mi się rozpruwać mój wierny towarzysz. Popołudnie spędziłem w kolejnym „autobusie”, który dowiózł mnie do miasta Latacunga, z którego piszę i z którego zaraz przemieszczam się dalej w stronę innej części ekwadorskich gór.
Pośpiech i lekkie zmęczenie jakoś ogranicza me zdolności pisarskie zatem wybaczcie i oglądnijcie choć zdjęcia z dni ostatnich:

Turkusowy krater

sobota, 17 lipca 2010

Quito w czterdzieści godzin


Jestem, zatem w Quito. Kolejna stolica na mej drodze i kolejne wspaniałe miasto. Sam nigdy nie byłem zwolennikiem aglomeracji, nadzwyczajnych skupisk ludzi i hałasu miast. Coś jednak powoli zmienia się w tej kwestii, ze skrajności w skrajność? Z jednej strony liczy się tylko przestrzeń, góry i przyroda. Z drugiej zaś pojawiają się takie miasta jak Bogota, a teraz i Quito. Stolica Ekwadoru przywitała mnie deszczem i zimnem, ale już po paru godzinach ukazała swe przepiękne oblicze. Miasto leży na wysokości ponad 2800 m n.p.m. otoczone wyższymi górami, mniejszymi wzniesieniami. Pofałdowanie terenu powoduje iż nie czujesz, nie widzisz natłoku ludzi dookoła, gdzieś to wszystko co wiąże się z dużymi miastami jakoś się rozmywa. Jest za to przepiękne „Centro Historio” z szeregiem kamieniczek, wąskich przesmyków i wieloma, wieloma placykami, „wklejonymi” w otoczenie kościółkami i malutkimi lokalnymi kawiarnio-jadłodajniami. Idealne miejsce dla kogoś kto szuka spokoju w wielkim mieście. Dwie noce spędzone w autobusie dały mi trochę do wiwatu, tak więc wczoraj po krótkiej przechadzce, po prostu zasnąłem. Dziś zająłem się eksplorowaniem miasta i … wybrałem się do galerii – hee sam się zdziwiłem, lecz nie żałuje. Swoje ekspresje na temat tego, co i jak było przedstawione na obrazach zostawię dla siebie, Wam za to wrzuciłem parę zdjęć i jestem ciekawy czy ktoś rozpozna twórcę owy malowideł. Zadanie nie jest trudne!
Dziś już więcej energii, a że mamy też piątek wieczór… cóż przyszedł czas na troszkę zabawy. A Quito ma ponoć wiele do zaoferowania w tej kwestii – przeżyjemy – opiszemy!

Tym czasem zapraszam do paru zdjęć z drogi do Ekwadoru i z samej jego stolicy:
Quito

wtorek, 13 lipca 2010

Bohema na ostrzu noża


Bogota, stolica Kolumbii. Miejsce gdzie ponad 7,5 miliona ludzi postanowiło zamieszkać i prowadzić swe codzienne życie. Zróżnicowane tak w skrócie można nazwać te miasto. Z jednej strony ogromne blokowiska, z drugiej nowoczesne miasto oraz z trzeciej, najpiękniejszej, starej części. Właśnie tam zamieszkałem na 2 dni i właśnie tę część eksplorowałem. Wąskie uliczki, stare kolorowe domki i kościoły. Wszystko to przetkane artystyczną nutą wywołaną przez ogromną ilość studentów i nagromadzenia muzeów. Wszystko to zupełnie nie pasuje do obrazu, jaki nie wiem dlaczego miałem przed sobą zanim tu przyjechałem. Żywe ale i spokojne miasto, pełne kawiarenek z cudowną kawą lub gorącą czekoladą. Mnóstwo ulicznych sprzedawców kolorowego „badziewia” oraz księgarni. Nocą za to uliczki przepełnione salsą, muzyką na żywo i ostrzami noży. Po godzinie 22 zdecydowanie rozsądniej jest przemieszczać się taksówkami i najlepiej w grupie. Oczywiście nie ma tu takiej „psychozy” jak w Caracas, ale trzeba mieć się trochę na baczności. Cudzoziemcy są nadal postrzegani jako chodzące bankomaty i pewnie przez jakiś czas się to nie zmieni. Niech to tylko nie wpłynie na Waszą opinie o tym mieście. Jest to jedno z piękniejszych miast, w jakich byłem i jest to opinia większej ilości ludzi. Chętnie został bym tu na dłużej i po prostu czytał książkę w jednej z licznych kawiarenek, popijając kawę… ech gdyby, chociaż taka kawa była w Polsce. Może kiedyś…

Parę zdjęć ze starej części Bogoty:

Bohema na ostrzu noża

poniedziałek, 12 lipca 2010

Into the Wild or into the El Cocuy



Nie wiem jak rozpocząć kolejną opowieść o górach, deszczu, mrozie, wysokości, a przede wszystkim o wolnej przestrzeni. Najprościej będzie zacząć od początku. Dojazd do Parku Narodowego El Cocuy, jest w sam w sobie lekką przeprawą czasowo – logistyczną. Mnie zajęło to 24 godziny, choć na mapie to zaledwie 200 km w linii prostej od San Gil, z którego wyruszałem. Dosłownie setki zakrętów, miliony dziur i kontrole wojskowe (włącznie z przeszukaniem osobistym i bagażu) to dla mnie tylko zachęta by dotrzeć w ten zakątek Kolumbii. Poranek – mała wioska El Cocuy z „ryneczkiem” pachnący kawą, świeżym sokiem z pomarańczy i arapami z serem (chlebek zrobiony z kukurydzy). Zero turystów, zero angielskiego. To właśnie pierwszy znak iż jestem tam, gdzie być powinienem.
Pierwszy dzień poświęciłem na wyspanie się, spacerek po wiosce i okolicznych górkach i próbach wymyślenia co dalej. W biurze parku oczywiście nie udało dowiedzieć się zbyt dużo i oprócz uiszczenia opłaty wejściowej, i malutkiej kserowanej mapki nie miałem nic więcej. Spotkałem jednak jednego Niemca. Trochę złamany, całkowicie przemoknięty i zmarznięty wrócił właśnie z gór. Pogoda nie dała jemu szans, po 2 dniach (jednej nocy) musiał się wycofać. Dowiedziałem się od niego mniej więcej gdzie trzeba dotrzeć i co można spróbować zobaczyć.
Dzień pierwszy zacząłem o 5.30 rano wskakując do ciężarówki zbierającej mleko po rozrzuconych farmach wyżej w górach. 1,5 godziny w rozklekotanym potworze z lat 70 z litrami świeżego mleka. Dobry początek. Na 3600 m. n.p.m. wycieczka się skończyła. Z wypchanym jedzeniem, namiotem, kuchenką i rzeczami plecakiem ostro ruszyłem pod górkę. Pogoda idealna, słoneczko, lekki wiaterek i niezła widoczność – myślę, więc sobie co ten Niemiec taki mięczak, przecież jest milutko. Rany serce niosło mnie naprawdę szybko. Totalna pustka, nikogo dookoła. Nareszcie miejsce dla mnie i moich niezbyt ciekawych myśli. Ok. 13 osiągnąłem wysokość 4500 m n.p.m. i wtedy też się zaczęło! Deszcz, wiatr, zimno. Nie czekając na nic ruszyłem w stronę miejsca, gdzie miałem zamiar rozbić namiot. Niemal całkowicie mokry, rozbiłem namiot, ugotowałem obiad – w postaci makaronu z sosem pomidorowym i zasnąłem. O 20 obudziło mnie zimo. Ciepła zupa, gorąca woda w butelkę by wrzucić ją w śpiwór i próba snu. Zacinający deszcz i wiatr postanowił nie tylko sprawdzić odporność mojego namiotu na otaczające warunki, ale i mnie samego. Nie będę już przynudzał opisem moich nocnych zmagań, ale było hmmm… zimno.
Poranek – pełne słoneczko. No nic, pakowanie i dalej w drogę powrotną? Oj nie, nie za dużo czasu i energii kosztowało mnie dostanie się tutaj. Plan jednak musiał zostać zmodyfikowany i noc bezsprzecznie musiałem spędzić pod dachem i w ciepłym łóżku. Wybawieniem okazała się Cabana de Esperansa. Bardzo miły „pensjonacik”, w którym zostawiłem swoje rzeczy i już tylko z małym plecakiem ruszyłem pod górkę. Przed wyjazdem obiecałem, iż nie będę niepotrzebnie ryzykować, a jeśli już to z towarzyszem. Zatem od schroniska towarzyszył mi „Szmatek” – młody pies właściciela schroniska, który wygląda jak szmatka, którą właśnie wyciągnięto z masy błota. Tego też dnia udało „nam” się wejść na 4600 m (Esperansa – 3500 m). Droga pod górkę należała do tych męczących, ale i widokowych. Niestety na 30 min przed celem rozpadało się znowu – tym razem śnieg z deszczem. Szmatek jednak dzielnie parł do przodu i wręcz z wyrzutem patrzył, gdy myślałem o zawróceniu. Chmury i deszcz nie miały ochoty podzielić się ze mną widokiem ośnieżonych szczytów czy turkusowym kolorem jeziorek. Szkoda, bo zdjęcia powinny być naprawdę dobre, a tak udało mi się wyrwać tylko kilka pojedynczych ujęć. Powrót do schroniska był już zdecydowanie przyjemniejszy, po 2 godzinach słońce znowu zawitało na horyzoncie i pozwoliło na chwile drzemki. Wieczór spędziłem w cieplutkim łóżeczku – trochę mam o to do siebie żal, ale nie dało się, naprawdę nie dało się. Niestety dzień następny okazał się dniem ostatnim… Od samego rana padał deszcz, a w wyższych partiach widoczny był już śnieg, do tego zimno, wietrznie i mgliście. Ubrałem, więc to co nadawało się jeszcze do użycia i rozpocząłem 6 godzinną wędrówkę powrotem do El Cocuy. Jeśli jeszcze wczoraj miałem coś nie przemoczonego, to tego dnia już tego nie było. Oj zmęczyły mnie te góreczki. Za to po raz kolejny miałem możliwość zmagać się z samym sobą, swoją słabością i chęcią walki. Nie jestem żadnym wspaniałym wędrowcem, bo na świecie jest tysiące lepszych ode mnie, ale kiedy zaciskasz po raz kolejny zęby i wbrew wszystkiemu przesz do przodu czujesz się dobrze, bardzo dobrze. I właśnie z takim stanem ducha piszę do Was już z Bogoty, samej stolicy wspaniałej Kolumbii.

Troszkę zdjęć:
Into the Wild or into the El Cocuy
Jeśli ktoś z Was nie oglądał jeszcze filmu Into the Wild gorąco zachęcam. Park Narodowy El Cocuy stał się dla mnie właśnie taką mała Alaską, gdzie swe wspaniałe chwile przeżywał Aleksander Supertramp. Utwór ze ścieżki dźwiękowej do tegoż filmu może Wam przypaść do gustu:
Into the Wild

środa, 7 lipca 2010

Spacerkiem w słońcu przez okolice


Spontaniczne decyzje mają to do siebie, iż często zmieniają plan, a w zasadzie zostają planem… Po wysłuchaniu paru opinii postanowiłem nie jechać bezpośrednio do Bogoty, lecz skręcić w stronę Parku Narodowego el Cocuy. Plan w zasadzie był i jest doskonały, no może oprócz tego, że niesamowicie trudno się tam dostać. Po 14 godzinach jazdy autobusem dotarłem do San Gil, jakieś 12 godzin od punktu docelowego. Jako, że zmęczenie zaczynało doskwierać postanowiłem skorzystać z okazji i obejrzeć jak się okazało przemiłe miasteczko z przylegającymi do niego górkami i wioseczkami. Sielskie widoki, totalna maniana oraz całkiem przyjemna 5 godzinna wędrówka dobrze wpłynęła na bezsenną noc spędzoną w autobusie.
Wąskie uliczki, bielone ściany, kolorowe okiennice oraz lekki żar z nieba. Dodajcie do tego zielone pastwiska, skaliste góry, przelatujące nad tobą co chwile ogromne orły, chmury leniwie snujące się na widnokręgu oraz spokój. Będziecie wtedy dokładnie w San Gil i okolicy. Coraz większą barierą jest dla mnie język. Chciałbym usiąść z lokersami, napić się z nimi cervezy i snuć opowieści, takie jakie tylko oni potrafią snuć…
Jutro ruszam dalej a dziś zapraszam Was do paru zdjęć:

San Gil w pełnym słońcu

poniedziałek, 5 lipca 2010

Kolumbiana


Jestem, zatem w Kolumbii, królestwie dżungli, dzikich gór, fiesty i białego proszku. Sam przejazd przez granice przypominał trochę scenę z amerykańskich filmów. Pytaniom, po co, dlaczego i dokąd nie było końca. I nawet odpowiedziałbym na nie gdybym oczywiście je rozumiał. W pierwszym mieście za granicą, musieliśmy zmienić taxi i przy okazji poznałem jakie możliwości ma Fiat pailo. Zapakowane auto, 4 pasażerów i kierowca, którego trzeba by liczyć razy dwa i chyba jeszcze pół zasuwał na zakrętach ponad 130, a na prostej odkręcał do końca. Oczywiście ominął bramkę na której pobierano opłaty skręcając w polne dziury i gnał dalej i dalej aż do miejscowości… której nazwy nie pamiętam. Tam też zaczęła się „Kolumbiana” czyli muzyka na każdym rogu w opcji maksimum głośników, przyciemniane wszystkie szyby we wszystkich autach, macho pijący piwo na progach sklepów, warsztatów itd. oraz kobiety… To wszystko w bardzo wybuchowej mieszance. Jest gorąco, troszkę niebezpiecznie ale przede wszystkim ciekawie, inaczej. Moi argentyńscy towarzysze zajęli się swoim ulubionym zajęciem: wyszukiwaniem dobrego jedzenia, lokalnych klimatów i kobiet. Ja odjąłem od tego ostatnią pozycję i dodałem próby nauki hiszpańskiego. Powód jest całkiem prosty: tu nikt nie mówi po angielsku, czy niemiecku a o polskim nikt nawet nie słyszał (wcale się nie dziwie). Deserem dla mnie była nocna fiesta z okazji patrona okręgu w którym się akurat znajdowaliśmy. Muzyka rozbrzmiewała od wczesnego wieczora i z tego co wiem do rana. Tłumy ludzi mieszkańców: od nastolatków po 80 latków wyległo na ulice i … tańczyło – tańczyło i to jeszcze jak! Nie ważny wiek czy zdolności. Wszyscy się bawili. My europejczycy wypadamy na tym tle bardzo słabo. Skoncentruje się na sobie w tej kwestii – jestem w tańcu totalnie zagubiony i do niedawna nie wiedziałem nawet co to rytm (na pocieszenie zostaje mi fakt iż gdy widzę innych na weselach/przyjęciach to wiem co to znaczy słowo sztywniak). Po bardzo gorącej nocy z lekkim bólem głowy ruszyliśmy w stronę parku narodowego Tyrona, leżącego na wybrzeżu morza karaibskiego. Jeden z najciekawszych/najpiękniejszych fragmentów Kolumbii, gdzie las tropikalny ustępuje miejsca falą morza. Miało być pięknie i jest!
Do samego parku dotarliśmy dość późno. Nie było już czasu ni sił niż tylko rozbić namiot i iść spać w akompaniamencie cykad, fal rozbijających się o skały oraz szumu wiatru przeciskającego się między palmami. Tak nie będę oszczędzał liter – miejsce w którym się obudziłem było/jest po prostu piękne – zupełnie jak z bajki i spowodowało iż dyskusyjną staje się przewaga tajlandzkich plaż nad innymi. Po porannej kawie i ponad 3 godzinach marszu wybrzeżem i dżunglą dotarliśmy do bardziej już turystycznej części parku, co wcale nie oznacza, iż mniej ciekawą. Rzeczywiście ludzi już dość sporo, lecz… widoki, przejrzyste turkusowe morze, oraz dobre warunki do oglądania rafy z tysiącami kolorowych ryb zachęca by zostać dłużej – co właśnie czynie rozbijając namiot i pisząc owe słowa. Kończę, zatem tego posta opierając się o drzewo kokosowe i popijając oczywiście yerbę mate.
Jednak nie kończę. Upłynęło mi parę dni będąc w tym cudownym zakątku Kolumbii. Oczywiście oprócz plaży, paru zimnych piw i gry w karty wybrałem się na dwie niemal całodniowe wycieczki w głąb dżungli. Mówiąc o sporej ilości ludzi w tym parku narodowym miałem na myśli tylko wybrzeże i jego niezliczoną ilość dużych i malutkich zatoczek. Pozostała część jest zupełnie opustoszała. Można w spokoju godzinami chodzić wąziutkimi ścieżkami wśród wysokich drzew, potoków, odgłosów lasu i … się zgubić. To wcale nie jest trudne i lepiej mieć ze sobą dobry zapas wody i kompas. Podczas wędrówki udało mi się zobaczyć parokrotnie różne gatunki małp, liczną ilość motyli oraz pająków. Polecam te miejsce tym, którzy musza z pewnych powodów wylegiwać się na plaży oraz tym którzy chcą się choć przez chwile poczuć jak Indiana Johns (ruiny „świątyni” – głęboko w puszczy). Jeden z niemal obligatoryjny punktów w Kolumbii. Na samym polu namiotowym poznałem bardzo zabawną i pomocną parę z Australii. Z czego strona męska korzeniami sięga Polski. Marek i Vanessa od roku przemierzają Amerykę Południową. Bardzo, bardzo pozytywne postacie. Dostałem od nich spory zapas informacji na temat tego, co warto a czego nie. Oczywiście wypiliśmy wspólnie trochę piwa, graliśmy w karty, a ja opowiadałem Markowi jak teraz wygląda Polska. Chwała jego rodzicom, iż pomimo tego, że urodził się już na Antypodach całkiem dobrze radzi sobie z naszym ojczystym językiem. Niestety nasze dalsze drogi się rozmijały i w dalszą podróż ruszam znowu sam. Dziś jestem jeszcze na północy kraju by na wieczór znaleźć się w środkowej jego części, a dokładniej w Parku Narodowym Sierra Nevada de Cocuy. Czekają mnie tam ponoć najciekawsze trasy trekkingowe w całej Kolumbii. Szczyty powyżej 6000 m n.p.m. i niezapomniane widoki. Znowu zaczną się zmagania z samym sobą, wysokościom i złą pogodą. Nie mogę się tego doczekać, po 5 dniach tropiku, gorączki i słońca prażącego od rana do nocy. Na zakończenie proponuje obejrzeć parę zdjęć:

Kolumbiana

czwartek, 1 lipca 2010

Marcaibio czyli siesta ponad wszystko!


Po paru wspaniałych dniach w Meridzie, czas nagliłby ruszyć dalej. Zanim jednak to nastąpiło, moi argentyńscy kompani i wenezuelskie towarzyszki zabrały mnie na mecz Brazylia – Chile. To jak w Ameryce Południowej przeżywa się mistrzostwa świata jest nie do opisania. Niemal wszystkie samochody mają przyczepione flagi, sklepy, bary wypełnione są piłką nożną. Głównym tematem na ulicy, w autobusie czy restauracji są rozważania na temat zwycięstwa Brazylii, Argentyny czy… heee tutaj widzą tylko takie rozwiązanie, reszta świata się nie liczy, bo… i tu można się rozpisywać, bo argumentów uwierzcie południowcy mogą podać wiele, łącznie z ingerencją Boga. W każdym razie jeśli ktoś lubi piłkę to, to jest miejsce gdzie można o niej mówić i cieszyć się nią bez ustanku – pomimo iż w sama Wenezuela w piłce nożnej nie bryluje (ale to samo dotyczy naszej reprezentacji).
Po świetnym przed południu, moje przewodniczki zabrały mnie na najlepszy stek jaki w życiu jadłem. Nie wiem jak to się tu robi, ale mówiąc stek mam na myśli poezje smaku… do tego jego rozmiar – to się nazywa konkretny kawał mięsa! Po 4 miesiącach azjatyckiego wegetarianizmu jestem w krajach gdzie białko i węglowodany oznaczają tylko jedno – wołowina, reszta jest dodatkiem – niekoniecznie potrzebnym.
Po nocy spędzonej w autobusie udało się nam dostać do drugiej co do wielkości miejscowości w Wenezueli – Maracaibo. Samo miasto raczej nie jest godne dłuższej uwagi. Jest to aglomeracja do której przylega drugie co do wielkości jezioro w Ameryce południowej. Po porannym posiłku przyrządzonym na kuchence w parku miejskim, ruszyliśmy na wyspę San Carlos. Jeszcze tylko wspomnę o tym iż jestem w bardzo pozytywnym szoku związanym z utrzymywaniem przez Wenezuelczyków formy. Dosłownie tłumy ludzi uprawiających jogging, kolarstwo i inne sporty przemierzało park przyglądając się moim kulinarnym wariacją. Chyba jednak z tą cienką zupą nie pasowaliśmy do sportowego ducha wczesnego poranka w Maracaibo.
Przy wykorzystaniu dwóch lokalnych autobusów, taksówki (amerykański krążownik z lat 70) oraz łodzi dotarliśmy na wyspę. Tutaj po raz pierwszy zobaczyłem co to znaczy „maniana”.
Totalny luz mieszkańców, wszystko jakby toczyło się 2 razy wolniej. Młodzi i starsi na plastikowych krzesłach na progu domów popijający zimne piwo, grający w domino i rozmawiający. Tak przede wszystkim rozmawiający… To niesamowite jak bardzo tutejsi ludzie uwielbiają rozmawiać, choć nie rozumiem prawie nic – to impresja i siła w jaką angażują w wypowiedzenie paru zdań np. o pogodzie powoduje, że jestem skłonny uwierzyć starszemu panu w kapeluszu bez zębów iż będzie padać, niż zawodowemu spikerowi z wiadomości (ja im tam zresztą nigdy nie wierze).
Po leniwym popołudniu czas było ruszać w stronę granicy z Kolumbią. Jestem zatem już poza Wenezuelą, ale o tym opowiem przy następnej okazji, bo sama granica i pierwsze wrażenia z tego kraju są…

Może jednak na początek parę zdjęć z ostatnich dni:
Brazylia w pelnym wenezuelskim sloncu