poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Trek with Quechua


Spakowałem plecak, włożyłem moją kserowaną mapę w kieszeń i poszedłem szukać drogi w góry. Mój zerowy hiszpański połączony z językiem hmm migowym jest na tyle efektywny, że już po paru minutach siedziałem w, busie, który wywiózł mnie prawie za miasto. Mieszkańcy Sucre są bardzo pomocni i naprawdę wystarczy się trochę uśmiechnąć by podali dłoń. Bus dowiózł mnie do punktu, z którego ruszają ciężarówki do trudno dostępnych miejsc. Jako, że sieć dróg w Boliwii jest bardzo słabo rozwinięta, często jedynym środkiem transportu jest właśnie ciężarówka. Część, w której przyjęto, iż znajduje się towar znajdują się ludzie z towarem. Siedzi się zatem na workach, kartonach, skórach owiec i wszelkich innych dobrach niezbędnych ludności w górach. Po bezdrożach, w kurzu i hałasie płynącym z dieslowskiego silnika dotarłem w miejsce, gdzie miała zacząć się kolejna przygoda.
Chataquila tak nazywa się owe miejsce, w którym rozpoczyna się tzw. Inca Roud. Dookoła skaliste góry, dominujący kolor to czerwień, pomarańcz i szary. Wysokość ok. 3500 metrów n.p.m. Widoki, które już od samego początku odbierają dech człowiekowi. Tak to jest miejsce, w którym chcesz być. Początek jest bajecznie prosty. Niemal cały czas z górki, a szlak zbudowany parę set lat temu przez Inców jest dobrze widoczny.
Tym razem nie będę opisywał każdego dnia swej wędrówki. Powiem Wam za to co widziałem i co przeżyłem. W okolicach wioski Maragua parę milionów lat temu (nie mam niestety dokładnych info) spadła kometa tworząc krater, który w najszerszym miejscu ma ponad 6 kilometrów. Na zdjęciach widać takie faliste utwory geologiczne – to jest właśnie górna granica krateru. Malowniczość miejsca dosłownie powala. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem i nie wiem, kiedy po raz kolejny przyjdzie mi zobaczyć. Innym ciekawym miejscem jest Ninu Mayu. Tutaj za to można było obejrzeć ślady dinosaurów pozostawione w skale. Mnogość owych tropów i ich wyrazistość zadziwia. Moje zainteresowanie dinosaurami ograniczało się do obejrzenia jednej części „Jurasic Park”, więc nie powiem Wam jaki to zwierz pozostawił swe ślady. W każdym razie dla fascynatów tematu, miejsce obowiązkowe. Na trasie mej czterodniowej drogi nie zabrakło również gorących źródeł, w których dość nadwyrężone mięśnie znalazły chwilę ukojenia. Nie tylko zresztą moje, gdyż miejsce te jest sławne wśród lokalnej ludności i całymi rodzinami przybywa tu by odpocząć.
Wędrówka w samotności, bez przewodnika ma wiele plusów i tylko parę minusów. Zacznę od tej gorszej strony. Przede wszystkim można się nieco zgubić, nie ma się wiedzy na temat tego co się widzi (choć to można nadrobić), może wystąpić brak porozumienia z okoliczną ludnością i to tyle. Plusów za to jest wiele. Przede wszystkim, gdy idziesz samemu wyostrzasz swe zmysły. Zwracasz uwagę na większą ilość szczegółów, droga staje się przygodą. Jesteś sam na sam z przyrodą, z jej najczystszym obliczem. Liczysz tylko na siebie. To dodaje pewności i wiary w siebie. Podnosisz swe możliwości. Często zupełnie przypadkiem widzisz dużo więcej. Masz czas by „porozmawiać” sam ze sobą (no może to w moim przypadku bezpieczne nie jest). Czujesz się choć przez parę chwil wolnym. Tak, ja zdecydowanie wolę swoją drogę. Jeśli choć raz będziesz sam na sam z przestrzenią, zupełnie Ci obcą, pozbawioną zasięgu komórki, bez ludzi dookoła, bez hałasu cywilizacji zrozumiesz lub może już wiesz, o co mi chodzi. Być choć przez chwilę wolnym.
Lepiej kończę już. Posądzicie mnie, że jednak zajrzałem do tej swojej głowy;) albo, że zbyt duża ilość słońca zrobiła swoje.
Opowiem jeszcze tylko o powrocie do Sucre. Niestety wróciłem z gór szybciej niż zakładałem z powodu awarii moich butów. Podeszwa jednego z nich pękła podczas ostatniego treku i po reanimacji dokonanej przez szewca miałem nadzieje, że da radę. Niestety pęknięcie powiększyło się, a co gorsza druga podeszwa również pękła. Moje wysokie buty trekkingowe po paru set kilometrach górskich szlaków skapitulowały. Szkoda. Co prawda nie przywiązuje uwagi do „rzeczy” ale to moi kompani w dobrych i złych chwilach. Niestety mój budżet umarł i nie przewiduje kupna nowych tak, więc będę musiał przetrzymać w niskich butach najbliższe tygodnie. Dam radę, to nie jest powód by się umartwiać, ale szkoda…
Ostatniego dnia wracałem z okolic wioski Talula do wioski Quila Quila, gdzie miałem złapać ciężarówkę do Sucre. Po drodze zatrzymałem się obejrzeć mecz piłki nożnej między fioletowymi a żółtymi koszulkami. W cieniu drzewa popijając sok ze świeżych pomarańczy, rozmawiając w języku zero hiszpańskim zero angielskim komentowałem mecz z nauczycielem z miejscowej szkoły. Dalej w towarzystwie lokalnego „agronoma” poszedłem w stronę transportu. Po drodze dowiedziałem się, iż raz w miesiącu przyjeżdża tutaj inżynier leśnik z Sucre i wraz z paroma pracownikami sadzą lub wycinają drzewa w miejscach, gdzie jest to możliwe. Rzeczywiście przy dokładniejszym przyjrzeniu się, gdzie niegdzie można zauważyć regularną więźbę i jakiś pomysł na to by zatrzymać erozję i wykorzystać wolne przestrzenie dla „lasu” (by być bardziej konkretnym to raczej zadrzewień).
W Quila Quila owszem czekała ciężarówka, tyle że kierowca był jednym z zawodników pod czas kolejnego meczu (miedzy białymi a zielonymi koszulkami). Spowodowało to dwu godzinne opóźnienie w odjeździe. Jednakże nikt się tym nie przejmował, po prostu wszyscy poszli oglądać mecz, zjeść obiad czy zdrzemnąć się w cieniu. Widowisko raczej nie było fascynujące – choć jedna bramka nie powiem gdyby nie fakt, że był to gol samobójczy to całkiem, całkiem.
Zakurzony, zmęczony, ale przede wszystkim zadowolony z ostatnich świetnie spędzonych dni wróciłem, do Sucre i zasnąłem błogim snem. Obudziłem się i oto jestem, piszę do Was i zapraszam do obejrzenia zdjęć. Dodam tylko, iż wieczorem wskakuje w autobus i jadę w stronę pustyni Solar Uyuni. Tam czeka kolejna przygoda ;)

Trek with Quechua

Sucre – kolonialny oddech


Sucre – słodkie łzy. Według mnie najpiękniejsze miasto w Boliwii. Założone w 1538 roku przez Hiszpanów, było dla nich jednym z najważniejszych ośrodków w ich wschodnich koloniach. Mnogość ciekawych architektonicznie budynków oraz liczba kościołów i kościółków jest ogromna. Całe centrum miasta jest utrzymana w białych barwach, co jeszcze bardziej rozświetla ulice tej aglomeracji. Do tego wszystkiego dodajcie dużą ilość skwerów wypełnionych zielenią. Po ostatnich dniach szarości i srogości gór znalazłem tu chwilę wytchnienia wśród drzew, krzewów i kolorowych kwiatów.
Miasto te ma szczególne znaczenie dla Boliwijczyków, to właśnie tu ogłosili oni 6 sierpnia 1825 roku swą niepodległość. Przez wiele lat była to stolica kraju, a do dziś znajduje się sąd najwyższy oraz bardzo wiele uczelni.
Dzień spędziłem, więc na spokojnym spacerze przez stare miasto, „podglądaniu” codzienności mieszkańców i ciężkich bojach o jakąkolwiek mapę okolicy. Myślę, że po Potosi potrzebna była mi taka odskocznia do „normalności”. Usiadłem z książką w parku i po prostu odpoczywałem. Dookoła mnie jednak życie płynęło swoim rytmem. Sprzedawcy kusili klientów, taksówkarze trąbili w oddali, dzieci bawiły się na placu zabaw, studenci przysypiali na ławkach, a panowie w ciasno zapiętych marynarkach wbiegali i wybiegali z budynków rządowych. Po trzech godzinach takiej codzienności, rozbolała mnie głowa i zabrałem się za zbieranie informacji jak samemu iść w okoliczne góry, nie zgubić się i wrócić w jednym kawałku. Wszelkie „informacje turystyczne” kategorycznie odradzały opcje: „solo uno”. Nie zraża mnie to wcale, gdyż nie raz to już słyszałem. Potrzebna była mi za to mapa. Udało mi się dostać kserowaną mapkę okolicy z folderu reklamowego. Skala zerowa, poziomic brak, sieci rzek w zasadzie brak, ale jest pogląd na kierunki świata – to wystarczy mam przecież kompas. Tak, więc nie pozostało nic jak zrobić zakupy i się spakować.
Wieczorem za to czekała mnie niespodzianka. Niedaleko mojego hostelu znajduje się park w którym od paru tygodni młodzież z okolicznych wiosek i miast przygotowuje się do wrześniowego festynu na cześć objawienia się Matki Boskiej w pobliskich górach. Wyobraźcie sobie dosłownie setki osób tańczących w parku w świetle latarni i przy muzyce granej na żywo. Próby trwają 2 miesiące przed festiwalem i to codziennie wieczorem od ok. 19 do 22. Cały park żyje wtedy uśmiechami ludzi. Wszystko jest utrzymane w formie zabawy, ale i nie ma tu miejsca na „obijanie się”. Tancerze i orkiestry dęte dają z siebie wszystko! Do tego w parku cała masa biegaczy. Nie mogłem się oprzeć i wróciłem do pokoju, przebrałem się i przez godzinę przy muzyce na żywo biegałem, śpiewałem pod nosem i uśmiechałem się wraz z setkami osób w Parque Bolivar.
To był bardzo dobry dzień.

Zapraszam do paru zdjęć z miasta Sucre:

Sucre – kolonialny oddech

środa, 25 sierpnia 2010

Gorączka srebra w najwyższym mieście


Potosi najwyżej położone miasto na świcie (4060 metrów n.p.m.) zostało założone w 1545 roku, kiedy to odkryto wewnątrz położonej obok góry gigantyczne pokłady srebra. Na przestrzeni niemal dwustu lat zmuszano do pracy w kopalni miony niewolników. Byli to zarówno rdzenni mieszkańcy, jak i przywożeni na statkach Afrykanie. Ciężkie warunki, pracy, bardzo słaba wentylacja i liczne oberwania chodników powodowały iż rocznie ginęło ok. kilkuset niewolników. Srebro miało swoją cenę… Jednakże ilość wydobytego srebra była tak duża, iż prawie załamała gospodarkę europejska. Wrak statku Nuestra Señora de Atocha zatopionego w 1622 jest typowym przykładem rabunku kruszczów. Na jego pokładzie znajdowało się 47 ton srebra oraz 150 tysięcy złotych monet i sztabek!!!
Tyle o przeszłości, niestety teraźniejszość nie kreśli ciekawego obrazu. W kopalniach nadal pracuję wiele set osób i to warunkach niewiele różniących się od tych sprzed kilkudziesięciu lat. Do wewnątrz góry prowadzi ok. 500 wejść, długości chodników nikt nie jest wstanie obliczyć. Całość przypomina wręcz szwajcarski ser. Nie ma tu wykrywaczy szkodliwych metali czy szeregu zabezpieczeń przed oberwaniem się chodników. Wygląda to naprawdę przerażająco, prowizoryczne zabezpieczenia, wentylacja działająca tylko przy głównych „traktach”, do tego kurz, straszliwa mieszanka gazów i miejscami woda, która przelewa się przez kalosze. Temperatura od bardzo niskiej po 50 stopni. Do tego wilgotność i brak tlenu. Warunki, w jakich nikt z nas nie chciałby przebywać, a co dopiero pracować. Sami górnicy, aby przetrwać przeżuwają gigantyczne ilości liści koki. Nie stronią również od wysokoprocentowego alkoholu (96% spirytus) i „specjalnych” papierosów (mieszanka tytoniu z anyżem). Statystycznie żaden z nich nie dożyje 45 roku życia. Ludzki organizm nie jest wstanie wytrzymać dłużej w tych warunkach…
Dla mnie osobiście było to jedno z największych przeżyć w życiu. To, co tam zobaczyłem totalnie mnie zszokowało. Najsmutniejsze było to, iż widziałem tam również pracujące dzieci. Wiem, że każdy z nas wykonuje jakąś pracę, czasami bywa ona trudna i męcząca. Czasami wymusza się na nas taką presję, iż zabieramy ją do domu i nie pozwala nam zasnąć. Czasem chcemy ją rzucić, gdyż tak bardzo nas obciąża. Nie mam, co do tego wątpliwości, iż tak właśnie może być. Jednakże po tym, co tam zobaczyłem wiem, iż ciężką prace to mają górnicy i to nie wszyscy, ale Ci, którzy własnoręcznie w diabelskich warunkach przerzucają tysiące ton skał by odnaleźć trochę „krwawego” srebra. Wydaje mi się, iż każdy z nas powinien wybrać się w takie miejsce. Jest to bardzo przygnębiające, ale wydaje mi się też potrzebne by móc naprawdę cieszyć się z tego, co mamy.

Poniżej zamieszczam trochę zdjęć z samego Potosi oraz z kopalni. Widać na nich pracę górników, chodniki, które czasami wymuszały czołganie się i przeciskanie by dotrzeć tam gdzie odbywa się „właściwa” praca. Na koniec „obowiązkowa” detonacja dynamitu.

Gorączka srebra

niedziela, 22 sierpnia 2010

Huayana Potosi 6088m


Nadszedł czas podnieść sobie poprzeczkę i spróbować czegoś zupełnie dla mnie nowego. Tą poprzeczką miała być góra Huayana Potosi – 6088 metrów n.p.m. Nigdy wcześniej nie miałem możliwości wejść na taką wysokość, a uprzedni rekord ustanowiłem w Nepalu i wynosił „zaledwie” 5416 m – z tym iż nie była to wspinaczka, a całkiem mocny trek.
Położony 25 kilometrów od La Paz sześciotysięcznik nęcił z daleka i nie było możliwości go ominąć – no bo niby jak… Przeszedłem więc agencje specjalizujące się w wyprawach na tą górkę i ruszyłem.
Pierwszy dzień to przyjazd na wysokość 4700 i rozpoczęcie szkolenia z zakresu chodzenia po lodzie i śniegu oraz wspinaczki po ścianie lodowca. Dużo zabawy, ale i pierwszy pot na czole – wbijać raki i czekany w lód to całkiem niezły wysiłek a dodatkiem jest tu wysokość.
Dzień drugi to w miarę spokojna wspinaczka do tzw. Rock Camp leżącego na niemal 5200 m n.p.m. Tutaj dopiero można było zobaczyć coraz to piękniejsze widoki, a przede wszystkim ścieżkę, którą będziemy w nocy podążać. Po bardzo wczesnej kolacji, wszyscy śmiałkowie, a nazbierało się ich 13 położyli się w swych śpiworach i oczekiwali…pobudki. Ta nadeszła szybko – o północy rozpoczęło się przygotowanie. Na zewnątrz minus 15 stopni i nieprzyjemny wiatr, tak wiec ubieranie wszystkiego, co się da. Do szczęk raków, czekanów, pita w pośpiechu mate de coca, parę ciastek, światło z czołówek i w drogę. W powietrzu czuć ekscytacje, może lekkie zdenerwowanie i lekką adrenalinę. Bardzo miła mi mieszanka.
Jest godzina pierwsza, mój przewodnik (tak się złożyło, że miałem własnego – normalnie przypada jeden na dwóch) wyciąga mnie na czołówkę grupy. Szum wiatru i rytm: wijany czekan, wbijana lewa noga, wbijana prawa noga. Taką pieśń słyszę przez pierwszą godzinę. Dookoła lodowiec oświetlony przez księżyc i bardzo wyraźne gwiazdy. Gdzieś w oddali majaczy szczyt, ale do niego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Mój przewodnik Sisil chyba wziął na serio żart, iż obiecałem rodzicom, że będę pierwszy na szczycie i tempo było naprawdę mocne. Po kolejnych 2 godzinach oddaliliśmy się znacząco od majaczących w oddali innych czołówek. Jednakże właśnie po 3 godzinie zacząłem czuć zmęczenie, brak tlenu i powolną niechęć. Jednakże widoki, w tym i rozświetlonego La Paz motywowałyby po prostu iść. Na każdego musi jednak przyjść kryzys. Na ok. godzinę przed szczytem, wyprany z sił, bolącą głową, elegancko rozpadłem się na kawałeczki. Miałem naprawdę dość. Sisil dał mi 5 minut przerwy, a po tym z uśmiechem na twarzy powiedział, że mama czeka na górze ;). Choć z drugiej strony nie wiem czy to powiedział, moja głowa nie była zdatna już do niczego. Wstałem, więc i zobaczyłem w świetle czołówki ok. 40 metrową grań. Generalnie powinienem pomyśleć, że to koniec i nie idę, ale jako że głowa już pozbawiona była zupełnie jakichkolwiek myśli, po prostu wspiąłem się na tą ścianę. A na jej końcu ukazał się w odległości może 200 metrów wymarzony szczyt. Kolejne 25 minut i byłem na nim! To nie była radość, to było moje małe prywatne szaleństwo. Cała orkiestra grała mi w głowie. Kolejny raz udało mi się pokonać własne słabości, pokonać granice 6000 metrów, spróbować czegoś nowego i wyjść z tego cało. Nagrodą za to były przecudowne widoki. W 5 minut po tym jak usiadłem na szczycie za dalekich gór rozpoczęło wschodzić słońce. To są właśnie te widoki, które chcesz zachować do końca życia. Mróz, zmęczenie, ból głowy to wszystko stało się zupełnie bez znaczenia. Przyznaję iż był to jeden z najbardziej morderczych wysiłków w moim życiu (hee – może dlatego iż na szczycie naprawdę byłem pierwszy – w minutę później pojawili się następni, no ale;) ).
W życiu przeczytałem parę książek o alpinistach i himalaistach, ale myślę, że dopiero te nowe doświadczenie dało mi do zrozumienia jak trudna to bajka. Ile potrzeba sił, jak mocną trzeba mieć psychikę by wspiąć się na upragniony szczyt. Iluż z nich zginęło pod czas realizacji swego marzenia iluż straciło przyjaciół i kompanów. Tak wspinaczka wysokogórska to nie jest zabawa, to jest naprawdę trudna sztuka życia. Moja górka to dla nich przysłowiowa bułka z masłem, ale ja i tak jestem z siebie zadowolony w końcu to był mój pierwszy raz i udało się!

Zapraszam do obejrzenia dosłownie kilku zdjęć – powód moja karta pamięci na górze po paru klatkach totalnie odmówiła współpracy. Zablokowała się i tyle. Trudno, ja za to mam nadzieje iż to co zobaczyłem pozostanie w mojej pamięci na długie lata.

Huayana Potosi

środa, 18 sierpnia 2010

Droga śmierci – najniebezpieczniejsza droga na świecie


Zrealizowałem wczoraj jedną z najbardziej szalonych „atrakcji” pod czas całego mojego wyjazdu. Przejechałem rowerem najniebezpieczniejszą drogę na świecie. Na początek troszkę danych. Wybudowana w 1932 roku łączy La Paz z miejscowością Coroico. Jej długość wynosi 64 kilometry (rozpoczyna się na wys 3500 i kończy na wys. ok. 1700m) i do roku 2007 była jedyną opcją dla podróżujących w tym właśnie kierunku. Ze względu na duży ruch, małą szerokość (w niektórych punktach do 3,2 m) oraz ogromną przepaść nawet do 600 metrów dochodziło na niej do bardzo wielu tragicznych wypadków. Tak jak wcześniej pisałem liczba ofiar sięgała nawet do 200 – 300 osób rocznie. W roku 2007 została oddana alternatywna i o wiele bezpieczniejsza droga łącząca te dwa miasta. Obecnie na „Death Road” nie ma już takiego ruchu, a zatem nie ma już tak przykrych danych. Od ok. 10 lat odbywają się zjazdy rowerowe tą właśnie nitką przylepioną do gór. Niestety nieroztropność wielu amatorów prędkości, brak odpowiedniej koncentracji i umiejętności doprowadziło do tego iż do dnia dzisiejszego zginęło na niej również 28 amatorów dwóch kółek. Tyle danych, teraz troszkę o samym zjeździe.
O 8 rano stawił się po mnie przewodnik i zabrał na… plac gdzie właśnie odbywały się jakieś narodowe uroczystości z uczestnictwem prezydenta Boliwii. To już druga głowa państwa, którą widzę w Am. Południowej. Po odsłuchaniu hymnu narodowego, wraz z czwórką innych śmiałków ruszyliśmy w stronę punktu startowego, który umiejscowiony jest na wys. 4700 m n.p.m. Mały instruktarz i z prędkością… (tu zostawię miejsce by rodzice się nie denerwowali) ruszyliśmy asfaltową drogą w dół. Pierwszy odcinek nie był jeszcze właściwą „drogą śmierci”, ale przyjemnym, szybkim zjazdem w jej stronę. Bonusem była możliwość podziwiania wysokich pięciotysięczników. Widoki i adrenalina naprawdę zapierały dech.
Jednakże prawdziwe przyjemności zaczęły się na właściwym fragmencie naszej przygody: The Death Road! Tutaj przewodnik ostudził nas statystykami i już nieco ostrożniej pognaliśmy w dół. Szutrowa droga pełna luźnych kamieni, wąskie zakręty, przepaść na wyciągnięcie ręki, szum opon, pisk tarczy hamulcowych, chmury kurzu, szum opon i wybieranie amortyzatora… do tego napięte mięśnie, pełna koncentracja, adrenalina buzująca w absolutnie każdym fragmencie ciała… Rany coś absolutnie nie do opisania. Niestety, a może raczej dobrze przewodnik często się zatrzymywał, aby zrobić zdjęcia, czy poczekać na busa i dać coś nam do zjedzenia i picia. Dawało to chwile odpoczynku i przywracało puls do w miarę normalnego poziomu.
Ten dzień przypomniał mi po raz kolejny jak bardzo kochałem kolarstwo i wszystko, co jest związane z tą dyscypliną. Czuję jak wiele straciłem odpuszczając sobie trenowanie i startowanie w zawodach. Jest to kolejny bodziec by wrócić do sportu. Jestem w pełni nastawiony na to by zacząć się przygotowywać do startów w triathlonie. To jedna z najtrudniejszych dyscyplin wśród sportów wytrzymałościowych i chyba do decyduje o jej atrakcyjności. Trzeba będzie jednak najpierw wyciągnąć śrubki z obojczyka, które są niewątpliwą pamiątką po „rowerowej głupocie”.
Wracając jednak na boliwijską drogę. Oprócz ogromnej ilości adrenaliny we krewi i paru kilo połkniętego kurzu zjazd pozwolił na zobaczenie jak bardzo zmienia się roślinność na różnych wysokościach. Zaczynając na 4700 m widzisz tylko skały, skały i skały, gdy powoli lub raczej szybko opadasz w dół zauważasz pojawiającą się skromną roślinność by wreszcie osiągając poziom dżungli, gdzie bujna roślinność rozpoczyna swe królowanie.
To tyle, jeśli chodzi o Death Road. Ja przeżyłem ją i to intensywnie. Gdybym mógł to powtórzyć zapewne bym to zrobił i kto wie czy kiedyś tu nie wrócę by tego dokonać. Jest ktoś chętny? ;)
Jakie plany na następne dni? Dziś odpoczynek, a jutro… rozpoczynam jedno z największych wyzwań w moim życiu: góra Huayana Potosi 6088 metrów n.p.m. ! To będzie mój życiowy rekord i pierwsza w życiu prawdziwa wspinaczka. Trzy dniowa wyprawa połączona ze szkoleniem w zakresie wspinania się po ścianach lodowych ;) Będzie trzeba pokonać zmęczenie, zimno, wysokość i po raz kolejny przełamać własne bariery.
Dziś zapraszam Was na parę zdjęć z drogi śmierci. Nie zabrałem na nią swego aparatu, więc są to fotki robione przez naszego przewodnika. Nie są zbyt ciekawe, gdyż nie ukazują wspaniałych widoków, które otaczają Cię gdy „spokojnie” pokonujesz kolejne zakręty ;)

Droga śmierci

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Copacabana i Isla del Sol


Jako iż gonie czas, czas nadrobić bloga i bardziej się zaktualizować. Jestem już w Boliwii. Po odjeździe Kuby sam zapakowałem się w autobus i dotarłem z 3 przesiadkami na przezabawną granice Peruwiańsko – Boliwijską. Przez przejście przetaczają się tłumy ludzi, stada owiec, załadowane osły i trąbiące na wszystkie strony ledwie trzymające się kupy minibusy. Parę kilometrów za granicą znajduję się leżąca nad jeziorem Titicaca miejscowość Copacabana. Jest to małe miasteczko, z którego można wybrać się na jedną z najładniejszych wysp leżących nad tym drugim, co do wielkości jeziorem w Am. Południowej. Jego długość wynosi ok. 190 km, a w najszerszym miejscu osiąga 80 km. Jego wielkość i błękitna woda robi ogromne wrażenie. Niebieska plama w otoczeniu szarości gór. Dodam tylko, że jezioro leży na wysokości 3800 metrów n.p.m. Z Copacabany popłynąłem promem w stronę wyspy o której wspomniałem czyli Isla del Sol. Jest to typowy turystyczny przystanek, ale mimo wszystko warto się tam było wybrać i zobaczyć skaliste góry opadające w stronę malowniczych zatoczek. Po zimnej nocy z samego rana wybrałem się na 6 godzinny trek z południowej części wyspy na północ. Słońce wysoko na niebie oraz parę wzniesień dały nieco przyjemności nogą;) Za to widoki…
Popołudniu powrót do łodzią do Copacabany (ciekawe, że na wyspę kosztowało to 10 boliwiano, a powrót to już 20). Zaraz po tym łapałem – dosłownie autobus do La Paz. Łapanie polegało na przeciśnięciu się między jeszcze zdezorientowanymi turystami w stronę wehikułu. Dzięki temu miałem miejsce w przeciwieństwie do innych, gdyż sprzedano o jakieś 15 biletów więcej niż mógł pomieścić autobus. Z 30 minutowym opóźnieniem ruszyliśmy, aż nagle autobus stanął. Powód był „oczywisty” – czekała nas przeprawa przez rzekę. Pojazd na barce, pasażerowie na motorówkach. Nigdy jeszcze nie przeprawiałem się przeładowaną motorówką o 22 w nocy bez świateł. Zapisuje to do ciekawszych doświadczeń. Tak Boliwia zaczyna mi się bardzo podobać. Wszystko jest tu bardziej „dzikie” można powiedzieć zdezorganizowane, ale i ciekawsze. Dodatkowym plusem jest to iż jest to mnóstwo gór i to wysokich. Dookoła samego La Paz (leży na wys. od 3800 do 4000m.) jest ponad 100 szczytów powyżej 5000 m.
Co dalej? Jutro ruszam rowerem na najbardziej niebezpieczną drogę na świecie. 64 kilometry zjazdu. Droga wije się wzdłuż przepaści, która w niektórych miejscach osiąga 600 metrów. Jednakże o tym jak to się odbyło i jak to wygląda opiszę już po przejechaniu. Dodam tylko że do niedawna ginęło na niej rocznie od 200 do 300 osób.

Zapraszam do paru zdjęć z Isla del Sol:

Isla del Sol

Machu Picchu


Pęd we włosach, ciągła zmiana miejsc i okoliczności. Czas na chwilę odpoczynku lub raczej tak jak obiecałem aktualizacje bloga. Po przeskoku samolotami znaleźliśmy się w bardzo malowniczej, ale i niezwykle turystycznej miejscowości Cusco. To właśnie z tego miasta ruszają wszystkie szlaki w stronę „mistycznego” Machu Picchu. Dotrzeć można tam na wiele sposobów. Jeden najbardziej znany i najbardziej oblegany to Inca Trek (rezerwacje na 6-8miesięcy przed przyjazdem – koszt 4 dniowego treku to 400 $). Alternatywnymi drogami jest tzw. Jungle Trek (4 dni) lub wysokogórski szlak który trwa 5 dni. My ze względu na możliwości finansowe oraz czas wybraliśmy 4 dniowy Jungle Trek.
Z samego rana ruszyliśmy busem z rowerami na dachu na przełęcz leżącą na wysokości 4300 metrów n.p.m. Tam cała nasza grupa wskoczyła na swe dwukołowe rumaki i rozpoczęła 4 godzinny zjazd. Dobrze utrzymane asfalty, piękne widoki, jeszcze piękniejsze prędkości i składanie się na zakrętach dostarczyło niesamowitych wrażeń. Rany ależ to była zabawa. Uśmiech z mojej i Kuby papy nie schodził nawet na chwile. Szkoda tylko że ograniczała nas troszkę grupa, no ale z drugiej strony może i lepiej gdyż dotarliśmy cali. Następny dzień to już typowy trek w górach. Z niezbyt ciężkimi plecakami można było spokojnie wyciągać nogi i podziwiać góry, wąwozy i bardzo ciekawą roślinność w której kryją się grrrr… komary, muszki i o zgrozo czarne vespy. Właśnie jedna z owych vesp postanowiła dziabnąć dwóch bardzo pokojowo do nich nastawionych polaków. Kuba został elegancko użądlony w biceps, a ja nie wiem dlaczego dostałem w kostkę oraz podwójny strzał w plecy. Śmiesznie musiało to wyglądać, gdy w panice zrzucałem plecak i zdejmowałem koszulkę. Problem jednak zaczął się gdy owe użądlenia zaczęły puchnąć i boleć. Doprowadziło to do tego, iż ostatnie kilometry ledwie przeszedłem, gdyż kostka nie dawała możliwości poruszania. Nie był to jednak koniec, niestety musiałem przyjąć konkretny zastrzyk i połknąć parę tabletek by dojść do siebie. Skończyło się jednak dobrze, a dodatkową atrakcją na koniec dnia były gorące źródła z zimnym piwem. Nie ma więc co przeżywać, dzień niezwykle udany i wesoły. Trzeci dzień należał również do dość ciekawych. Dobre tempo, coraz wyższa wysokość i coraz większa wesołość grupy podnosiła poziom endorfiny. Pojawiło się też więcej zielni i ciekawszej roślinności w tym i małych plantacji koki. Koniec dnia to już pełen relaks. Kolejne gorące źródła oraz duża ilość lokalnego drinka – pisco. Było wesoło ;)
Dzień następny musieliśmy zacząć bardzo wcześnie. 3.30 pobudka i marsz pod pierwszą bramkę gdzie ustawia się kolejka już od 4 rano by wejść na Machu Picchu. Powodem tego jest fakt iż by wejść na górę Wayna picchu z której rozpościera się widok na Machu Picchu trzeba być w pierwszej 200 przy głównym wejściu (dodatkowe 200 miejsc jest zarezerwowane dla dużych biur turystycznych). Wyobraźcie sobie około 300 osób czekających w ciemności by wejść na ścieżkę i w szybkim tępię podejść 5,5 km z przewyższeniem ponad 500 metrów. Stromo pod górę wąskimi schodkami. Najśmieszniejsze/najgłupsze jednak jest to iż podczas konsumpcji pisco wpadliśmy z Kubą na pomysł iż będziemy na górze pierwsi. Problem polegał tylko na tym iż podobne założenie zrobiło sobie paru innych śmiałków. Jest zatem 4.45 rano. Totalne ciemności rozproszone tylko światłem z latarek i kilkadziesiąt osób. Nieoficjalny wyścig pod górę się rozpoczyna! Po pierwszych 10 minutach oboje sapiemy jak dwie stare lokomotywy, przeklinamy swoją głupotę pod nosem i biegniemy pod górę. Po 34 minutach zlani potem meldujemy się przy bramkach wejściowych jako pierwsi! Sam nie wiem jak to się nam udało. Po 30 sekundach meldują się kolejni wariaci. Bieg był zupełnie bez sensu, gdyż przy dobrym marszu i tak dostało by się wejściówkę, ale … ;)
Teraz trochę o kulminacyjnym punkcie naszej wyprawy. Położone na ponad 2000 metrów cudowne Machu Picchu. Z całą pewnością jest to największa atrakcja turystyczna w Ameryce Południowej. Robi ogromne wrażenie, szczególnie o wschodzie słońca gdy pojedyncze chmury w połączeniu z pierwszymi promieniami słońca tworzą specyficzną scenerie. Jest to widok, który zapisuje się w głowie już do końca życia. Niestety wiele set osób z całego świata, codziennie przybywa do tego miejsca by właśnie owy widok zobaczyć. Ilość osób jest zatrważająca i niestety odbiera to wiele temu miejscu. Z drugiej strony należy to po prostu zrozumieć i zaakceptować tak już jest i będzie w najsłynniejszych atrakcjach na świecie. Trzeba nauczyć się tylko widzieć to, co najważniejsze i nie widzieć zasłaniających to ludzi.
Aby dopełnić wizyty na Machu Picchu wraz z Kuba weszliśmy na Wayna Picchu (ok. 2600) zeszliśmy i od razu ruszyliśmy na kolejny przylegający szczyt na wysokość 3600m (z 2200m). Nie powiem sporo tego dnia zrobiliśmy zarówno pod względem kulturalnym, jak i czysto fizycznym. Bardzo, bardzo dobry dzień. Powrót do Cusco zabrał parę godzin pociągiem i autobusem. O 23 dotarliśmy do hotelu, szybki prysznic i … tak na bardzo, bardzo długą imprezę. Spać kładliśmy się po 25 intensywnych godzinach. Następny dzień spędziliśmy na odpoczynku, przechadzce po Cusco i … imprezie pożegnalnej dla Kuby. Rany jakże szybko czas minął mi w towarzystwie mego kompana. Niezmiernie przyjemnie było móc mieć przy sobie kogoś tak pozytywnego i sprawdzonego w tak dalekim zakątku świata.
Trzymaj się zatem przyjacielu i szykuj się na następne przygody, bo ja na pewno nie powiedziałem ostatniego słowa, a sam już wiesz że takie podróże dają coś więcej niż to co się da opisać.
Was natomiast zapraszam do zdjęć ze szlaku ku Machu Picchu.
Machu Picchu

piątek, 13 sierpnia 2010

Las Amazoński


Czas nadrobić spore zaległości i opisać troszkę zdarzeń ubiegłych, a działo się i dzieje. Cofnijmy się jednak w czasie o jakieś 7-8 dni i zobaczmy się jeszcze raz w dżungli. Po dotarciu do Iquasu i przejściu paru jego uliczek, targu i głównego skweru można jednoznacznie dojść do wniosku iż jest to ciekawe połączenie postkolonialnego miasta z masywną wioską amazońską. Niemal pół miliona mieszkańców i niewielka ilość samochodów, za to zatrważający huk motocykli, rikszy i łódeczek i łódek. Przyznam, iż nie jest to idealne miejsce, przynajmniej dla mnie, by mieszkać. Długo zresztą nie zabawiliśmy w tym dziwnym tworze gdzie ściera się cywilizacja i natura. Dnia następnego z samego poranka mieliśmy już łódź, a w zasadzie aż dwie, by dostać się w głąb lasu i zobaczyć tak naprawdę jak wygląda puszcza amazońska.
Do wyboru jak zawsze było wielu operatorów, z których każdy obiecywał niesamowite przeżycia i możliwość zobaczenia czegoś nadzwyczajnego. Zdecydowaliśmy się na nie najtańszą opcje, która według rekomendacji spotkanych wcześniej ludzi powinna była nas zadowolić. Wybór okazał się doskonały. Z naszym przezabawnym przewodnikiem przemierzaliśmy dżungle za dnia i nocy (Kuba nie mógł sobie odebrać „przyjemności” oglądania pająków w nocy). O wschodzie i zachodzie słońca oglądaliśmy kilkanaście różowych delfinów skaczących dookoła łodzi. Udało się też zobaczyć parę gatunków kolorowych tukanów i kondorów. O poranku zarzucaliśmy kije z haczykiem by łowić ryby, a ryby były niesamowite. Udało nam się wyłowić aż 7 różnych gatunków piani oraz trochę tzn. fox fish. Połów trzeba przyznać nie był trudny. Wystarczyło tylko nałożyć na haczyk przynętę, a towarzystwo aż gotowało się by wyrwać owy kawałek surowego mięsa. Problem polegał tylko na odpowiednim szarpnięciu, gdy gotowa na wszystko pirania dobierała się do smakołyku. W każdym razie świetna zabawa, niecodziennie w końcu ma się możliwość wędkowania w takim miejscu.
Teraz może troszkę o samym lesie amazońskim. Pomimo iż byliśmy dość daleko od Iquitos obecność człowieka jest mocno zauważalna. Przetrzebione wzdłuż rzeki drzewa mahoniowe, oraz widoczne „zręby” całkowite, bez pomocy w odnowieniu…smutne. Ludność żyjją tutaj z lasu, z drewna które spławia do miasta, z owoców kryjących się wewnątrz dżungli oraz z połowu ryb. Nie ma w tym nic dziwnego i wręcz tak to powinno wyglądać, ale już chyba dość dawno został zachwiany tu balans. Nie będę się rozpisywał na ten temat, gdyż jest wielu mądrzejszych, którzy już to robią. W każdym razie naprawdę źle się czułem patrząc na to, co tam się dzieje, a widziałem tylko malutki fragment.
Wróciliśmy do Iquitos mocno zmęczeni, ale i bardzo zadowoleni. Udało nam się zobaczyć coś o czym uczy się w szkole, co widzi się tylko na zdjęciach i o czym kiedyś tak bardzo marzyliśmy. Dobry, bardzo dobry czas. Niestety o wczesnym poranku kolejne przemieszczanie, tym razem samolot przez Limę do Cusco. Z poziomu dżungli w góry na wysokość 3300 metrów n.p.m. To już jednak będzie kolejny wątek. Tym czasem zapraszam na zdjęcia z dżungli.:

Las Amazoński

sobota, 7 sierpnia 2010

Baaardzo wolna, baaaardzo leniwa łódź...


Yurimaguas port wyjściowy. Przepełnione żarem i zapachem ryb. To z tego miasteczka wypływa większość zaopatrzenia dla Iquitos. Nabrzeże wypełnione łodziami, łódkami, promami i wszystkim czym tylko da się wypłynąć. Nasza łódź nosi dumną, nazwę Edward V. Edziu jak się okazało jest bardzo dumny z tego iż … jeszcze nie zatonął ;) Odmalowana 3 piętrowa łajba ze swym głośnym dieslowskim sercem zabrała na swój pokład między innymi zaczynając od dołu: co najmniej 10 ciężarówek warzyw, 2 ciężarówki plastikowego badziewia, ciężarówkę jajek, kilkadziesiąt kur, sporo kogutów, dwa byki. Na pokładzie drugim ok. 40 Peruwiańczyków, leniwie bujających się w hamakach a na najwyższym pokładzie około 10 białych turystów jeszcze leniwiej bujających się w owych hamakach. Sam proces załadunku owych dóbr trwał niemal 2 dni. Wszystko musiało być wniesione na plecach portowych tragarzy, poukładane i sklasyfikowane przez bezzębnego bosmana. Po uiszczeniu niezbędnej opłaty i my staliśmy się towarem przewożonym przez Edwarda.
Tak oto ruszyliśmy w drogę. Bardzo wolno i bardzo leniwie. Za to bardzo owocnie w obserwacje. Z pokładu można na bieżąco oglądać życie codzienne rdzennych mieszkańców dorzecza Amazonki. W związku z tym iż drogi lądowe nie istnieją wszystko koncentruje się wokół rzeki. Są więc widoczne wioski i wioseczki, czółna i stateczki. Dzieci bawiące się i ich rodzice pracujący w polu czy karczowaniu lasu. Wszystko to z pewnej odległości wygląda bardzo kolorowo i sielankowo. Prawda jest jednak taka iż przeżyć w takich warunkach mają prawo tylko najbardziej do tego przygotowani, ale o tym później. Wracam na łódź.
Życie na takiej łodzi toczy się wokół „głupkowatemu” wpatrywaniu się w chmury, zieleń na nabrzeżu czy dno szklanki po wypitym rumie. Jest to też czas na „męską” pogawędkę z najlepszym przyjacielem i ogólne odpłynięcie wraz z głośnym szumem silnika. Jest to też bardzo ciekawe doświadczenie kulinarne – specjalnością kuchni był ryż z kurczakiem i platanem. Danie nie zniszczalne i dobre na obiad, kolacje, obiad, kolacje i jeszcze by starczyło na wiele, wiele… potrawa marzenie… urozmaiceniem było śniadanie… tutaj była bułka i … hmm owsianka bez owej owsianki. Trudno to opisać taka biała maź, ciekawe, ale niesmaczne.
Myślę, że każdy powinien, choć raz spróbować bujać się tak bezsensu niemal 3 dni w hamaku, by zrozumieć dlaczego mieszkańcy ameryki południowej tak bardzo ukochali ten przybytek. Może Wam się uda to zrozumieć, mi się nie udało. Jakiś powyginany chodziłem przez ten czas;)
Jeszcze tylko mała impresja na temat królowej rzek: Amazonki. Ze względu na to, iż jest gleba jest tu gliniasta o zabarwieniu od brunatnej do ciemno brązowej, nie ma możliwości zobaczenia czegokolwiek. Szkoda bo jest to miejsce pełne życia. Ogrom gatunków ryb, płazów i gadów i oczywiście ssaków w tym i słodkowodnego różowego delfina. Ogrom, ogrom masy wody robi też porażające wrażenie. W niektórych miejscach przypomina to zdecydowanie jezioro, a nie rzekę. Biorąc pod uwagę iż Amazonka dopiero rozpoczyna w Peru swój bieg, jestem ciekawy jak wygląda to już np. w Brazylii. Hmm trzeba będzie to sprawdzić ;)
Tymczasem zapraszam na parę zdjęć robionych z bardzo, bardzo leniwego hamaka;)


Bardzo leniwy hamak

środa, 4 sierpnia 2010

Limonka w Chachapoyas


Trochę czasu upłynęło od ostatniego posta. Mój towarzysz nie ustaje w wysiłkach by każda minuta była dobrze zapełniona i ciężko znaleźć czas na internetowe walki. Jak to jednak wyglądało: Kuba już po pierwszej jeździe taksówką do centrum, wiedział iż Europa i jej zasady zostały daleko za oceanem. Zatłoczone ulice Limy, ogromna ilość ludzi i szarość nie zachęcały do pozostania w tej stolicy Peru. Niestety po 4 godzinnym poszukiwaniu autobusu, do obranego przez nas kolejnego celu, zakończyło się niepowodzeniem. Chcąc nie chcąc musieliśmy przespać się w Limie w oczekiwaniu na transport do Chachapoyas. Jako iż oboje postanowiliśmy troszkę pokolorować szarówkę Limy – poszliśmy „w miasto”. Zaczęło się od zaniesienia prania do pralni, a skończyło o 9 rano w hotelu na śniadaniu. Nie będę wymieniał trunków i miejsc jakie odwiedziliśmy gdyż z pewnych przyczyn jest to nie możliwe, ale było wesoło.
Dwie godzinki przerwy i „w pełnej gotowości” wskoczyliśmy w autobus, który rzucał nami, trząsł się i sapał przez 24 godziny non stop. Nowy rekord w jednym pojeździe. Naszym celem w zasadzie nie był Chachapoyas, a Kuelap. Według różnych przewodników i opinii najciekawsze miejsce archeologiczne w Peru po Machu Pichu. Nie było jednak tak łatwo, by tam dojechać musieliśmy wstać o 3 rano i znowu wskoczyć w trzęsący i piszczący pojazd. Trud jednak został odpowiednio nagrodzony, o 6 rano będąc na miejscu na wysokości ok. 3000 m n.p.m. udało nam się zobaczyć jeden z piękniejszych wschodów słońca, którego promienie oświetliły twierdze sprzed ponad 1000 lat. Sama twierdza została wzniesiona przez waleczny lud Chachapoyas i aż do 1460 roku opierał się presji Inków. Grube mury wznoszące się na szczycie góry, oraz kilkadziesiąt ruin domostw wewnątrz fortyfikacji robi wrażenie. Na dokładkę by wrócić do hotelu i przeskoczyć w kolejny autobus, musieliśmy zrobić 2,5 godzinny desant z góry w kotlinę. Oj spocił się Kuba, spocił ale dzielnie dotrzymywał kroku. W nagrodę dostał piwo i kolejny niemal 20 godzinny autobusowo-taksówkowy przeskok w inną cześć kraju. Tym razem dostaliśmy się do miasteczka portowego z którego łodzią przez 3 dni płyniemy do Iqitos. Największego na świecie miasta bez lądowego połączenia ze światem. Miejsca które niegdyś słynęło na cały świat z produkcji gumy kauczykowej, dziś jest celem wielu turystów pragnących wybrać się w głąb amazońskiej dżungli.

O tym jednak co działo się na łodzi w następnym poście, a dziś jeszcze parę zdjęć:

Lima vs Chachapoyas