wtorek, 12 października 2010

Roramia - zaginony świat

Roramia – wspaniała góra leżąca na granicy trzech państw: Wenezueli, Brazylii i Gujany na terenie parku narodowego Canaima. Jej wysokość wynosi 2810 metrów n.p.m. , lecz nie jej położenie ma tu znaczenie ale nietypowość w skali światowej. Jest to jeden z nielicznych utworów geologicznych, który charakteryzuje się niemal płaskim szczytem o powierzchni 34 km2 oraz niemal pionowymi ścianami pnącymi się ku górze. Sama góra leży pośród zielonych, trawiastych wzgórz Granda Sabany od strony Wenezuelskiej oraz nieprzebytej dżungli od strony Gujany.
W roku 1912 Sir Arthur Conan Doyle (ten od Sherlocka Holmesa) napisał książkę pt: „Zaginiony Świat”, w której to Roramia miała być ostatnim „przylądkiem” jeszcze żyjących dinosaurów i roślin przed kopalnych. Jak się okazało nie występują tam owe prehistoryczne zwierzęta, ale za to można znaleźć wiele roślin endemicznych oraz „unikalną” miniaturową, czarną żabę – która powinna występować tylko w Afryce (kolejny dowód iż Am. Południowa była niegdyś połączona z tym kontynentem). Szczyt góry oraz to, co się na nim znajduję robi powalające wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Nie wiem nawet do czego to porównać – może do tego co jest na księżycu, ale nie wiem czy to dobre porównanie bo tam jeszcze nie byłem.
Teraz troszkę jak to się odbyło. Przyjechałem, więc do miejscowości Santa Elena, gdzie zamierzałem zorganizować samotne wejście na Roramie. Niestety jest ono tylko możliwe z przewodnikiem, w zorganizowanych grupach. Pojawiły się, więc dwa problemy: pierwszy koszt: ok. 265 $ ! oraz drugi min 5 osobowa grupa. O ile z członkami wyprawy po dużych indywidualnych poszukiwaniach sobie poradziłem, to 850 zł za 5 dni było nie do przeskoczenia. Pozostając jednak przy dobrej myśli oraz z dość już mocno wprawioną sztuką negocjacji udało mi się zejść do 135 $, ale obejmowało to tylko transport i przewodnika. To nie był jednak problem: przecież mam namiot, śpiwór i kuchenkę. Po przeliczeniu budżetu kupiłem 2,5 kilo makaronu, 5 puszek tuńczyka, tyle samo sosu pomidorowego, słoik dżemu, kilo owsianki oraz 4 paczki krakersów. Moje jedzenie na 5 dni treku. To co zostało w portfelu to dokładnie tyle ile kosztował bilet do Caracas i transfer na lotnisko (problem polega tu na tym iż w Wenezueli nie działają zagraniczne karty kredytowe).
Z plecakiem ważącym ok. 20 kilo w promieniach słońca (temp. Ok. 35 st.) wraz z kompanami ruszyliśmy ku kolejnej przygodzie. Wzgórza pokryte zieloną trawą, drzewa i krzewy rosnące wzdłuż cieków wodnych przecinających szlak, do tego mieniąca w oddali wspaniała góra… uwierzcie serce i dusza gnała mimo zmęczenia i gorączki… Chyba nawet za bardzo gnała, bo musiałem czekać na swą grupę dość długo, ale i tak podziwiam ich samozaparcie, bo lekko bynajmniej nie było. Szczególnie drugi dzień dał bardzo pożądany wycisk. Niemal pionowa ściana (do samego końca zastanawiałem się jak to możliwe, że można wejść na szczyt), do tego wilgotność lasu deszczowego u podnóża Rorami, zrobiło swoje i na koniec dnia zaraz po zachodzie słońca zapadłem w błogi sen – aż do momentu, gdy przyszła burza.
Nie będę opisywał każdego dnia i co robiłem – minęłoby się to z celem i zanudziłbym Was straszliwie. Powiem tylko, iż szczyt jest jakby osobną planetą, ma się wrażenie, iż nie jest się już na Ziemi. Utwory geologiczne, roślinność czy nawet niebo wyglądało tu inaczej…
Jeśli chcecie przenieść się w unikalne miejsce na świecie, takie jakiego jeszcze nie widzieliście to jest to właśnie szczyt Rorami.
Pod czas treku po raz kolejny doświadczyłem ludzkiej dobroci. Moja grupa składająca się z dwóch Angielek, Austryjaka i Australijczyka dzieliło się ze mną swym jedzeniem, także nie musiałem codziennie jeść sosu pomidorowego z makaronem (mam już na niego uczulenie po tym wyjeździe). Dodatkowo na drogę dziewczyny kupiły mi kilo jabłek, orzeszki i ciastka, które właśnie zjadłem w oczekiwaniu na samolot na lotnisku w Caracas. Bo tak się już ułożyło iż po 40 godzinach od wyjazdu z Santa Elena jestem „już” niemal w samolocie. Jutro ląduje w Londynie (tam czekam 20 godzin na lot) i dnia 14 października o godzinie 15.30 będę na poznańskiej Ławicy. Tak o to zakończy się ma paro miesięczna wyprawa…
Każda jej sekunda była ważna i nie żałuje jej upływu. Jednakże czas już wracać…

Chciałbym zrobić pewne podsumowanie swej wyprawy i z całą pewnością zrobię to w następnym poście. Dziś jednak chcę Wam wszystkim powiedzieć dziękuje. Gdyby nie Wy pewnie nie dotarłbym tak daleko, nie wykrzesał z siebie tyle sił i nie pokonał tylu przeszkód. Przez cały czas byliście i jesteście ze mną i za to Wam naprawdę dziękuje! Przytulii za wiarę w Nas i we mnie. Moim rodzicom za bilety powrotne i ojcowskie maile. Martynie za duże wsparcie słowne, Mirelli via Mirce za aż zbyt duże przejmowanie się. Rodzinie Rybczyńskim za najlepsze posiłki, jakie zjadłem w swej drodze. Gosi za jej słowa wsparcia, Kaziowi (w niektórych kręgach znanym jako Michał) za jego część warszawskiej kanapy, Kubie za to że nie zawiódł i pojawił się w Peru (pamiętaj to co tam się wydarzyło wcale się nie wydarzyło;) heee…, pani Ewie z góry za najlepsze devolaye ;) kurierowi Leszkowi za przesyłki drogocenne i po prostu wszystkim Wam za to że byliście i jesteście. Pamiętajcie podróż to nie cel i miejsce to wszystko to co się dzieje zanim tam dotrzecie…
To co w piątek jakieś piwo? Może nawet tata Bogdan jakąś nalewkę postawi ;)

Do zobaczenia już zaraz!

Jeszcze tylko fotki z Rorami na koniec polecam:
Roramia – zaginony świat

poniedziałek, 4 października 2010

The Pantanal



Udało się dotarłem do centralnej części Pantanalu. Sześciogodzinny autobus dostarczył mnie do punktu, gdzie zaczęła się wyboista, błotnista droga w głąb wyczekiwanych „naturalnych smakołyków”. Tyle, że prawdziwy problem pojawił się właśnie w tym punkcie. Niemal 90% powierzchni tych terenów należy do prywatnych rąk, w związku z tym farmerzy ogrodzili swą własność płotem. Setki kilometrów wkopanych słupków i tysiące kilometrów stalowego drutu. Własność prywatna. Niestety przez to Pantanal można teoretycznie poznać tylko za pośrednictwem zorganizowanych operatorów turystycznych. Proponują oni 3 – 4 dniowe pobyty w luksusowych ośrodkach otoczonych bezkresem rozlewisk. Do atrakcji należą takie standardy jak: jazda konna, nocne safari, łowienie ryb i oraz pływanie łodzią. Brzmi to wszystko nawet atrakcyjnie. Jednakże już nie dla mnie. Mój plan był zupełnie inny, tylko jak go zorganizować bez transportu, bez mapy i bez portugalskiego…
Stoję, zatem na owy rozdrożu, zbieram swe rzeczy i ruszam. Po 8 kilometrach mijam pierwszą „Posadę”, w której chce się zatrzymać na noc. Niestety właściciel przyjmuje tylko owe zorganizowane wycieczki na swój teren. Nie ma, więc wyboru idę dalej i dalej. Postanowiłem przez to noc spędzić „na dziko” gdzieś w niezbyt mokrym miejscu, niewidocznym z drogi. Przeskoczyłem, więc płot, rozbiłem namiot, ugotowałem „zupkę chińską” na kolacje i rozpocząłem nasłuchiwanie. A słuchać było, czego. Setki czy raczej tysiące ptaków dające znać, iż są w okolicy, do tego „dziwne” odgłosy płynące strumieniem z każdej strony. To miejsce zdecydowanie żyje swoim rytmem i mały namiocik z malutkim człowieczkiem w środku wcale nie przeszkadzał im w ich codziennym życiu. Wieczorem gwar ptactwa ustąpił muzyce tworzonej przez miliony owadów, z czego przynajmniej połowa postanowiła dorwać się do mojego krwioobiegu. Wszystko to jednak musiało oddać pierwszeństwo większej mocy – ok. 3 rano nadeszła burza. Burza, jakiej dawno nie widziałem. Deszcz nie był już tylko deszczem, a błyskawice i grzmot nie był tylko sygnałem z nieba. Przekonałem się o tym ok. 6 rano, kiedy to mój namiot stał w wodzie, a podłoga tylko czekała na to by zacząć przeciekać. Nie było wyboru – pakowanie w strugach płynących z nieba i mokrym ruszyć dalej mą błotnistą drogą. Pogoda nie dawała za wygraną i do południa nie miałem na sobie suchej nitki. Z odsieczą przyszedł mi jeep jadący z grupą turystów. Po krótkich negocjacjach, byłem już na pace i jechałem w stronę campingu. Tam też rozłożyłem mokre rzeczy i padłem trupem. Wieczorem przestało padać, ba nawet ciepło się zrobiło i mogłem „wprowadzić się” z powrotem do mego domku.
Wcześnie rano wszyscy turyści ruszyli na swe „activiti” a ja z kompasem w swoją drogę. Przyznam, iż po raz pierwszy ciężko było mi się przemieszczać w terenie. Wszędzie znajdowały się rozlewiska, małe rzeczki, jeziora, oczka wodne, brak jakichkolwiek ścieżek oraz i to przede wszystkim – zatrzęsienie kajmanów (ponoć jest ich tutaj ponad 10 milionów) to bardzo ograniczało moje ruchy. Tyle, że wcale nie trzeba było się głęboko zapuszczać by zobaczyć dziką przyrodę: ptaki dosłownie uciekały spod nóg, jelenie (głównie łanie) były wszędzie, do tego wspomniane kajmany, wydry – które wcale nie bały się przybysza, a wręcz agresywnie „szczekały”, dzikie świnie (nie dziki), tapiry i mrówkojady. Moje ostatnie dni mijały właśnie na takich porannych samotnych wędrówkach, popołudniowych drzemkach z książką w ręku i przedwieczornym bieganiu (trzeba wrócić do formy – nie chwaląc się 15 - 20 kilometrów dziennie spokojnego truchtu). Oczywiście wszystko to w strumieniach deszczu, bo ten ustąpił tylko raz i to tylko na może 8 godzin.
Pantanal jest piękny. Nie dziwie się, iż jest umieszczony jako jedno z największych atrakcji turystycznych Brazylii. Przyroda pomimo ogromnej ingerencji człowieka (farmerzy karczujący i wypalający las pod pastwiska) daje sobie rade. Woda jest tutaj nie tylko źródłem życia, ale i strażnikiem tego zakątka ziemi i jej skarbów.
Niestety owa woda w postaci deszczu „zabrała” i mi sporo z tego co mógłbym zobaczyć i na początku przyznam iż byłem nawet lekko nieszczęśliwy z tego powodu, ale właśnie to jest natura. To ona decyduje i kieruje rytmem życia. Może i ona sprawi, że pojawię się tam jeszcze kiedyś.
Pisząc tego posta znajduje się parę set metrów nad poziomem morza i mknę z prędkością 860 km/h w samolocie (trzecim już dziś) do Manaus. Tam też postaram się zaktualizować bloga i wsiadam w 20 godzinny autobus do Wenezueli, gdzie czeka na mnie prawdziwy smaczek Roraima („zaginiony świat”). Nie mogę się już doczekać sześciodniowej wędrówki. Taki smakołyk na koniec paromiesięcznej wyprawy. Za niespełna dwa tygodnie będę już z Wami, w domu… ale nie myślcie, że to taki już koniec, koniec heee!

Tym czasem zapraszam do zdjęć z Pantanalu:

Pantanal