poniedziałek, 28 czerwca 2010

Merida


Merida – miasto które otwiera drogę w stronę pięknych gór, widoków i zupełnie nowych dla mnie przeżyć. Samo miasto nie ma w zasadzie nic ciekawego do zaoferowania, ale to właśnie stąd można wybrać się w otaczające góry. Za chmur czasem pojawi się najwyższy szczyt Wenezueli Pico Boliwiar 5007 metrów n.p.m. Oczywiście włączyła mi się chęć wejścia na tą góreczkę. Niestety ciągłe deszcze, a co wiąże się z tym osuwanie się ziemi w zasadzie uniemożliwia wejście. Trzeba było zatem obrać sobie inny cel. Został nim „Lukrowy chleb”. Góra o wysokości 4620 m. Wraz z moimi argentyńskimi towarzyszami zaopatrzeni w niezbędny (ciężki) sprzęt oraz pomoc przewodnika wyszliśmy na spotkanie z … deszczem. Szlaki trekkingowe w Wenezueli zdecydowanie różnią się od tych jakie przemierzałem w Nepalu. Przede wszystkim są w zasadzie puste, nie ma na nich turystów, śmieci, schronisk czy szerokich ścieżek. Wszystko wygląda na niemal nie tknięte przez człowieka. Przestrzeń pokryta skrawkami trawy, kamieniami oraz „stepową” roślinnością. Tempo narzucone przez naszego wenezuelskiego przewodnika było naprawdę konkretne. Czułem jak mięśnie po niemal 3 tygodniach bez większego ruchu zaczynają protestować. Całe szczęście widoki, oraz niesamowite poczucie humoru Argentyńczyków dodawało sił, także po 7 godzinach marszu dotarliśmy na wysokość 4200 m n.p.m. gdzie rozbiliśmy namioty. Nauczony ostatnimi problemami z chorobą wysokościową poszedłem jeszcze o 250 metrów wyżej, wypiłem mate i rozmyślałem przez jakieś trzy kwadranse nad dalszą drogą przez Andy. W obozie przygotowaliśmy, chyba najgorszy posiłek w moim życiu i po prostu poszliśmy spać. Góry wysysają z człowieka wszystkie siły także sen przyszedł szybko. Przez całą noc padało straszliwie, a poranek nie przyniósł nam lepszej pogody. Naprawdę chciałem wejść na „lukrowy chleb” , ale stało się to absolutnie niemożliwe. Ułańska fantazja znów robiła zamęt w głowie. Wszystko huczało, że to co że zmoknę zmarznę przecież liczy się przygoda i prawie bym się zdecydował na to, gdyby nie fakt, że byłem osamotniony w swoim pomyśle. Na pocieszenie nasz wenezuelski przewodnik zafundował nam wejście na 4520 m co w pewnym stopniu zaspokoiło moją ambicje. Pierwszy raz w Andach i od razu przytarły mi nosa. Oj podoba mi się, oj bardzo, bardzo! Droga powrotna wcale nie należała do łatwych ciągłe wejścia i zejścia wszystko oscylowało między 3000 a 4000 metrów. Do tego ciągle padający deszcz. Jeśli myślisz, że masz dobre buty i odzież z gore-tex’u i uchroni cię to przed byciem przemoczonym, to wiedz, że bardzo się mylisz. Tutejszy deszcz zrobi z Ciebie mokrą kurę. Będąc właśnie taką mokrą kurą czy raczej kogutem dotarłem do najprzyjemniejszego elementu wędrówki: gorące źródła! Przemarznięte i zmęczone ciało znalazło ukojenie. Prawdziwa przyjemność. Położyć się w wodzie i odpoczywać hmm… W małym baseniku było nader tłoczno. Wygrzewała się tam okoliczni mieszkańcy jak i dziewczęta z Meridy. Moi Argentyńczycy nie mogli przepuścić takiej „okazji”. Powiem w skrócie: w wyniku „rozmów” dziewczyny podrzuciły nas do Meridy i zaprosiły na kolacje. Dodatkowo jeden z Argentyńczyków miał urodziny, tak więc był i tort i dłuuuuugie świętowanie.
Dziś wieczorem ruszam dalej, choć przyznam że Merida a raczej okoliczne góry już zrobiły swoje: niech żyje Wenezuela!!!
Zapraszam do paru zdjęć:
Merida

piątek, 25 czerwca 2010

Gringo w Ameryce Połudnoiwej



Jestem już na drugim końcu świata. Po bardzo potrzebnej przerwie w Polsce, która trwała nawet dłużej niż myślałem jestem znowu w drodze. W zasadzie zacząłem ją już w poniedziałek, na lotnisku w Poznaniu, by przedostać się do Londynu, przespać się na lotnisku i złapać lot przez Madryt do Caracas. Po tym małym lotniczym maratonie dotarłem do stolicy Wenezueli. Pierwsze wrażenie: hmm…nagromadzenie wrażeń powoduje czasem brak możliwości określenia tego pierwszego. W każdym razie jest tu znowu zupełnie inaczej. Inaczej niż w Azji czy Europie. Samo Caracas jawi się jako gigantyczna aglomeracja, pełna ciekawych, tętniących życiem zakątków. Wszystko to jest prawdą i było by wspaniale zagłębić się w tych uliczkach, choć na chwile tyle, że to nie możliwe. Niestety Caracas jest bardzo niebezpiecznym miastem, szczególnie dla białego gringo. Od kiedy dotarłem do tego miasta ciągle ktoś ostrzega mnie przed napaściami i niebezpieczeństwami ze strony wszelakich złodziejaszków i rzezimieszków. Gdy tylko wyciągałem aparat, okoliczne osoby kazały mi go chować. To wszystko zakrawało troszkę na jakąś psychozę, no ale może rzeczywiście okolice do noclegu wybrałem sobie średnia (najtańszą). Pierwszą noc zatem spędziłem w motelu na godziny w „ciekawym” zakątku miasta. Jako, że moja znajomość hiszpańskiego wynosi zero oraz potencjalne zagrożenie szybko znalazłem sobie towarzystwo. Na początek była to para polsko-angielska z czego polski pierwiastek był zawodowym tłumaczem hiszpańskiego. Z nimi właśnie dotarłem do motelu i poszedłem na pierwsze piwo, które jak się okazuje za dobre to tu nie jest. Za to jedzenie, oj jakże inna kuchnia od tej azjatyckiej, liczy się tylko mięso, wołowina w postaci wszelakiej. Pysznie przyrządzona, oj aż głodny się znowu robie. Jako, że czas tu tyka bardzo szybko, a jestem umówiony z dwoma Argentyńczykami na rekonesans w okoliczne góry musze uciekać. Dodam tylko, że jestem już w Meridzie. To tutaj zaczynają się Andy. W duszy gra już orkiestra, nowe szczyty, nowa fauna i flora. Zatem znikam w stronę przygody!

środa, 2 czerwca 2010

Ostatni dzień w Azji


Przeminęły właśnie cztery miesiące od czasu opuszczenia Polski. To też ostatni dzień tej części mej podróży. Niemal codziennie inne miejsce, inni ludzie, kultura i przyroda. Na swej drodze przez Indie, Malezje, Tajlandie, Kambodże, Wietnam, Sir Lankę i Nepal spotkały mnie różne sytuacje i momenty. Cały zbiór doświadczeń, który już na zawsze zostanie częścią mnie. Czy zmieniło mnie to? Nie mam wątpliwości, iż jestem nieco inną osobą niż byłem. Mam nadzieje tylko, że są to pozytywne zmiany. Oczywiście głupota pozostała i raczej zauważam progres w jej rozwoju ;). Odczuwanie czasu pod czas takiego wyjazdu jest też zupełnie inne. Gdybym nie miał kalendarza, powiedziałbym, iż nie ma mnie w domu przynajmniej od roku. Dziwne to, ale autentycznie tak się czuje. Czy żal mi, że opuszczam te miejsce? Z jednej strony nie mogę się wręcz z tym pogodzić. Przygoda zawładnęła trochę moim życiem i wcale nie jest szczęśliwa. Jest to jednak tylko cześć mnie. Przeważającym uczuciem jest radość. Jeszcze kilkanaście godzin i zobaczę rodzinę, mą Przytulkę i Was. Tak grają mi tam w duszy dwa sprzeczne uczucia, ale wiem, które jest ważniejsze i dlatego właśnie wypatruję powrotu.
Kończy się właśnie pewien etap, należało by zrobić podsumowanie, co było najlepsze/najgorsze, czego żal czego wręcz przeciwnie. Myślę jednak, iż takie coś zrobię po powrocie. Chcę na to spojrzeć w chwili wolnej. Oglądać zdjęcia i przeżyć to jeszcze raz. Myślę, że właśnie wtedy to przyjdzie.
Pewnie zastanawiacie się co dalej ;) Po ok. 2 tygodniach łapania oddechu w Polsce ruszam dalej! A co będzie dalej? Będą nowe kraje, nowi ludzie, więcej przyrody, więcej gór, będzie puszcza amazońska i sama Amazonka, będą pustynie i wulkany, oceany. Zapewniam, iż będą motocykle, może nawet Poderosa II z „dzienników motocyklowych”. Będą zabytki i poznawanie kultury. Będzie też zabawa i laba. Myślę, że wydarzy się wiele ;)
Na koniec chciałbym Wam podziękować. Na początek rodzicom za ciągłe wsparcie, zarówno słowem jak i wymiernie kartą kredytową. Siostrą za wierne kibicowanie. Przytulce za bycie mym największym motywatorem, za wiarę we mnie i Nas. Państwu Rybczyńskim z Fotoplastyki z Mosiny za niejeden posiłek, jaki zjadłem i zjem na swej drodze. Gosi z Kaziem za wygodną kanapę w Warszawie, pyszną kawę i pomoc w opanowaniu aparatu. Edycie, że przetrwała mimo bardzo różnych charakterów. Leśnym ludzikom i pepcowym zawodnikom oraz wszystkim, którzy od czasu do czasu przesłali maila (przepraszam za spóźnione odpowiedzi), zamieścili komentarz czy po prostu odwiedzili bloga. Dzięki Wam dotarłem dalej, chciałem widzieć więcej i przeżyłem więcej. Byliście ze mną cały czas i za to Wam dziękuje. Mam nadzieje, że za te już pod koniec czerwca ruszymy razem dalej ;)

Poniżej troszkę zdjęć ze „starego”, poczciwego New Delhi:

Stare, poczciwe New Delhi

Ps. Chcialbym jeszcze pogratulowac memu przyjacielowi i jego zonie wielkiego skarbu, ktore urodzilo sie im 31 maja. Niech mala Amelka przejmie wszystkie cechy swych rodziczkow. Naprwde szczesliwym, gdy slysze takie wiesci. Trzymajcie sie Wojciechowscy!