niedziela, 30 maja 2010

Warta

Dotarły do mnie niezbyt dobre informacje o stanie powodziowym w Polsce, a konkretniej w moim własnym domu. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Ja jestem parę tysięcy kilometrów od Puszczykowa i w niczym nie mogę pomóc. Uwierzcie, że bierze mnie tu szczególna forma nerwów…Chciałbym teraz tam być i wesprzeć w walce z wodą.
Z tego co wiem bardzo wielu z Was czytających bloga, aktywnie wspiera moją rodzinę. Praca przy wynoszeniu rzeczy z piwnic czy przy wałach, workach z piaskami... Pracy ponoć nie brakuje, tak jak wody…
W całym tym nieszczęściu chciałbym Wam podziękować, wiem że jest tam Was dużo. Zatem dzięki: Nata, Kacha, Leszko, Jacko, Łokciu, Maneku, Terku, Kubo, Łukaszu! Dzięki niezastąpiona ekipo Pepco i Wa.Sz.-dachu! Ludziom z Puszczykowa, z Nadleśnictw z ZULi oraz Straży Pożarnej. Dzięki wszystkim tym, o których nie wiem, a poświęciła swoją energie. Jesteście niesamowici!!! Dzięki siostra iż zagrzewasz wszystkich tych „Naszych” ludzi do walki!
Mam nadzieje, że to wszystko szybko przeminie i wróci do normy. Matka natura po raz kolejny przypomina, iż my ludzie za dużo krzywdy jej wyrządziliśmy. Trzymajcie się Rodzinko, będzie dobrze!

Święte ghaty w Waranasi


Święte Ghaty w Waranami

Po 24 godzinach jazdy totalnie zdezelowanymi autobusami, w kurzu i 45 stopniowym upale, dotarliśmy do miasta Waranasi. Ta paromilionowa aglomeracja słynna jest z mnogości ghat (bram-schodów-świątyń) które schodzą wprost do brzegów świętej indyjskiej rzeki Ganges (według światowej organizacji zdrowia normy higieniczne zostały tu przekroczone o 250 000 razy!!!). Ciągną tu nieustannym sznurem pielgrzymi z całego kraju. To właśnie tutaj mogą dokonać rytualnej kąpieli, a także co uznawane jest za zaszczyt czy raczej nawet szczęście: umrzeć. Dlatego oprócz widoku kąpiących się/piorących rzeczy hindusów można na jednym z ghatów zobaczyć akt palenia zwłok. Nie jestem fanem takich widoków, ale trzeba przyznać, iż robi to wrażenie na Nas europejczykach. Hałdy sprzedawanego na kilogramy drewna, dym, żałobne mantry, widoczne dobrze palące się ciało, a do tego zimna coca-cola i przekąski sprzedawane przez handlarzy rodziną zmarłych. Ta mieszanka jeszcze bardziej świadczy iż w Indiach nie ma żadnych barier.
Ghaty nad Gangesem są miejscem nad którym gromadzi się życie starego Waranasi. Przychodzą tu rodziny na spacery, kąpiel, wyprać swe rzeczy czy też obejrzeć mecz w krykieta. Właśnie po raz kolejny próbuję złapać, o co chodzi w tej grze…i jakoś hee… może jednak lepiej nie wiedzieć dokładnie, może właśnie dzięki temu wydaje się, choć trochę ciekawa.
Poniżej troszkę zdjęć z dziś:
Święte Ghaty w Waranasi

piątek, 28 maja 2010

Uliczki Katmandu


Katmandu niejednego przybywającego tu turystę może przyprawić o zawrót głowy. Mój pierwszego dnia był ogromny. Gigantyczny smog, ruch uliczny i niekończące się klaksony, do tego ogromna masa ludzka. Jakże inna sceneria niż niemal samotnie stojące góry, jakże inna choćby od w miarę spokojnej Pokary. Dodałem do tego zmęczenie i miałem naprawdę dość. Całe szczęście taras w moim hotelu dawał jako taki azyl i pozwolił przeczekać aż organizm oswoi się z azjatyckim pojęciem cywilizacja. Wieczorem spotkałem też Jaspera – studenta architektury, którego mijałem na trasie dookoła Annapurny. Historia tego Holendra jest całkiem ciekawa. Przyjechał do Nepalu by przez miesiąc bawić się w trekking, a potem (czyli dziś) przemieszcza się do Indii. Przez dwa miesiące będzie w Blangladore będzie wolontariuszem uczącym obsługi komputera dzieci ze slumsów. Z własnej woli wyłożył pieniądze na samolot oraz na utrzymanie przez czas pobytu. Lekko na pewno nie będzie miał. Biedne dzielnice indyjskich miast mogą naprawdę odrzucić niejednego. Życzę Ci Jasper powodzenia! Dobrze, że są tacy ludzie jak Ty!
Właśnie z owym Holendrem odkryłem całkiem inną twarz Katmandu. Wybraliśmy się wczoraj na dłuższy spacer do starej dzielnicy stolicy Nepalu, Patanu. Malutkie uliczki, kamieniczki wybudowane z cegły i rzeźbionego drewna. Malutkie świątynie hinduistyczne i buddyjskie, które wyrosły w tej części miasta jak na drożdżach. Uczta dla oka, ducha i wytchnienie dla głowy. Dodatkowym „bonusem” była możliwość przyjrzenia się z bliska uroczystością związanym ze świętem złotego Buddy. Długie procesje, kolorowe stroje muzyka i kadzidła. Egzotyka. To właśnie wczorajsze odkrycie tej właśnie dzielnicy Katmandu zadecydowały, iż zupełnie inaczej odbieram teraz te miasto. Nie mógłbym tu przebywać dłużej niż tydzień, ale na pewno warto zobaczyć z bliska to co tu czai się tuż za nową częścią tej metropolii.
Dziś też wraz z Edytą opuszczam Nepal. Od rana załatwialiśmy niezbędne pozwolenia na powrót do Indii – gigantyczna biurokracja i strata czasu i pieniędzy. Wieczorem czeka nas przeprawa autobusem do granicy (10 godzin), a potem na dwa dni do świętego indyjskiego miasta Waranasi (kolejne 10 godzin).
Kończy się kolejny etap podróży. Cóż mogę powiedzieć o tym kraju. Może ujmę to tak: myślałem, że będzie to idealny deser po 4 miesiącach w Azji. Pomyliłem się i muszę przyznać racje pewnej pannie z Brod Żarskich. Nepal to nie deser to prawdziwy wielo składnikowy, syty posiłek. To coś więcej niż wisienka na smacznym torcie. Dla mnie okazał się wszystkim tym czego potrzebowałem, aby nasyconym wrócić do domu. Jedno jest pewne – spróbuję w życiu jeszcze parę razy wejść na szczyty Himalai właśnie od tej strony świata.
Zapraszam do obejrzenia paru zdjęć ze stolicy Nepalu:
Uliczki Katmandu

środa, 26 maja 2010

Annapurna część trzecia niestety ostatnia (przynajmniej do następnej okazji :) )


Czas zakończyć opowieść o drodze dookoła Annapurny. Skończyło się to tak:
Siódmego dnia trekkingu, wcale nie przyszło mi odpoczywać. Byłem dopiero lekko za połową trasy, a czas naglił. Najwyższy szczyt został zdobyty, ale to nigdy nie oznacza końca. Droga, co prawda opadała powoli w dół, ale wiatr, gigantyczny wiatr nie pozwalał nawet na chwilę odpoczynku. Miałem za to motywatory: były to niekończące się wspaniałe widoki i coraz większa wiara, iż da się zrobić 211 km w górach w 9 dni. Po drodze mijałem jedną z bardziej sławnych miejscowości w Nepalu – Jonson. Tutaj właśnie sporo czasu spędził nieśmiertelny Jimi Hendrix i jego gitara. Wypiłem herbatę w „jego” miejscu i z utworem do którego zachęcam : Watchtower pognałem dalej. Na dobranoc zjadłem pyszną szarlotkę w ilości 3 duże kawałki i padłem niczym martwy. Poranek – chyba już znany Wam scenariusz – ostro do przodu już bez wiatru, ale za to z popołudniową burzą. Jakaś magiczna siła cały czas nade mną czuwa. Ulewny deszcz zafundował mi niesamowite przeżycie. Nie rozpisując się, ok. 150 metrów za mną zeszła spora kamienna lawina. Zrobiło mi się naprawdę ciepło. Mógłbym to bardziej ubrać w słowa, ale po prostu… sam nie wiem. Góry to nie do końca zabawa, nawet jak myślisz, że jesteś już w domu. Przyznam też, że nogi i barki miały już naprawdę dość. To już zaczynało naprawdę boleć. Wybawieniem okazała się miejscowość, w której zostawałem na noc. Tatopani i jego gorące źródła. Spędziłem więc dwie godziny to wygrzewając się w wodzie, to chłodząc się zacinającym deszczem. Leżeć! Leżeć! Nie robić nic! Został jednak jeszcze jeden malutki szczyt do zdobycia.
Poonhill 3200 m n.p.m. – miejsce z którego podobno rozciągają się wspaniałe widoki. Zatem 4 rano i przy świetle latarki ruszyłem pod górę. Z 1200 m ponownie na szczyt powyżej 3000. Oj nie podobało się to mojemu organizmowi. Zaczął dość intensywnie protestować, szczególnie, gdy zaczęło lać i nie było już szansy na zobaczenie owych krajobrazów. Zejście też nie należało do zbyt wesołych przeżyć (z powrotem na 1070 m).
Wykończony absolutnie, zmoknięty i głodny dotarłem do mety w miejscowości NayaPui. Nie było orkiestry, kwiatów i gratulacji. Nie potrzebne było mi to wcale. Coś tam w górach znowu zaskoczyło. Czuję szczęśliwość absolutną. Udało się mi pokonać wszystko, co stanęło mi na drodze. Poznałem świetnych ludzi. Zobaczyłem jedne z najwyższych szczytów świata niemal na wyciągnięcie ręki. Byłem na 5416 m n.p.m. i zrobiłem to samemu! w 9 dni, bez dżipa, bez autobusu :)
Zachęcam do kolejnej porcji zdjęć z trasy dookoła Annapurny:
Annapurna cz. III

Dziś mamy dzień Mamy! Jak dobrze wiecie, mamy są najlepsze na świecie!
Z tej okazji moja mamo życzę Tobie wszystkiego tego, czego można Tobie życzyć. Jestem naprawdę szczęściarzem mając Ciebie! Dzięki Tobie jestem teraz tym, kim jestem, a w zasadzie dzięki Tobie w ogóle jestem ;)
Dla wszystkich mam na świecie (a szczególnie mojej) Louis Armstrong :
What A Wonderful World

poniedziałek, 24 maja 2010

Thorung Pass 5416 m n.p.m.


Pobudka 4.30, na śniadanie owocowe musli, obowiązkowe przekomarzanie się anglo-francuzkie i w drogę. Najwyższy punkt na jaki kiedykolwiek udało mi się mieć szansę wejść, czeka otworem: Thorung Pass 5416 metrów n.p.m. – trzeba tylko jeszcze się tam dostać;)
Pogoda idealna, słońce ukazuję od samego początku majestatyczne szczyty pokryte śniegiem i lodem. Dzięki owym promienią można było w niemal całej okazałości zobaczyć Annapurnę I oraz II. Serce biło jak oszalałe. Mała ilość tlenu, wysiłek i otoczenie nie pozwalało na choćby chwilę przerwy. Zachwyt. Przełęcz, do której mozolnie się zbliżałem jest ulokowana o ponad 500 metrów wyżej niż moje dotychczasowe magiczne miejsce Barbusan Pass (4911 m n.p.m. Pakistan – 2006). Nie wiem jak opisać stan ducha jaki towarzyszył mi pod czas podejścia i samego wejścia na ową przełęcz. Z jednej strony ukazała mi się w niemal całej okazałości choroba wysokościowa z drugiej owa euforia wywołana miejscem. Powiem, zatem tylko iż byłem/jestem szczęśliwy. Niestety lekkie zawroty głowy zmusiły mnie do szybkiego opuszczenia najwyższego punktu wyprawy i rozpoczęcia dość ciężkiego i długiego zejścia, by wczesnym popołudniem dotrzeć do miejscowości Muktinath (3800 m n.p.m.). Ależ świętowanie rozpoczęli moi towarzysze już w parę kwadransów po dotarciu do schroniska. Powiem tak: było wesoło! Najlepsze jest jednak to, że jedno piwo rozwiązało kwestie upojenia;)

Thorung Pass

Annapurna część druga


Manang – jedna z najciekawszych wiosek na trasie. Malutkie domki zrobione z kamienia, mnogość świątyń i pustelni, bliskość jeziora (lodowatego!!!), oraz ciekawych jaskiń powoduje iż jest to idealna miejscowość by odpocząć, przystosować organizm do mniejszej ilości tlenu czy po prostu zjeść pyszną szarlotkę. Powinno się właśnie z tych względów zostać tu na dwie noce. Tutaj też poznaje najśmieszniejszych na świecie dwóch Francuzów (włóczykijów), równie śmiesznych dwóch Anglików (nauczycieli matematyki w Hong Kongu?!), a także profesora na uniwersytecie w Indianie. Aklimatyzacja polega przede wszystkim na pokonywaniu niewielkich dystansów, a raczej na nie przekraczaniu różnicy poziomów 500 m dziennie. Moi towarzysze dodali do tego grę w pokera na zapałki, grę w kości, rozmowy o historii świata, książkach i oczywiście górach – tych zdobytych i do zdobycia. Całość pokryta była dużą, wręcz gigantyczną porcją humoru. Rany nie sądziłem, że mieszanka żabojadów i angolów może dać taki efekt. W dniu, w którym dotarłem do Manang można było również obejrzeć film „Into the thin air”. Klasyk opowiadający o nieudanej wyprawie na Mont Everest. Polecam tym którzy go jeszcze nie widzieli. Szczególnie wrażenie wywiera na tej wysokości.
Dwa dni zatem spędzam przemieszczając się z ową ciekawą mieszanką, by wraz z nimi dostać się na wysokość 4450 m n.p.m. Thorang Phedi – tak nazywa się owe schronisko przed przełęczą Thorung Pass. Tutaj też przegrałem dwie paczki zapałek, poznałem pierwsze objawy choroby wysokościowej, oraz dotknąłem śniegu, który postanowił spać popołudniu. Dodatkowo przeprowadziłem jedną z najciekawszych rozmów w moim życiu z pewnym filozofem z Holandii. Cóż innego pcha ludzi do przodu ku nowym przeżyciom, odkryciom… ha ha… by na to odpowiedzieć zapraszam na wysokość powyżej 4000 m, gdy zaczyna brakować tlenu i mózg zaczyna sam bawić się swymi myślami ;) Zresztą sami wiecie i bez tego…

Annapurna część druga

Annapurna część pierwsza


Trzy pierwsze dni można określić mianem „albo padnę, albo dam radę”. Pobudka o 5.30, śniadanie, plecak na plecy ( z wodą 14,5 kg) i jazda pod górę. Na początku rześkość poranka, przejrzystość nieba, a co za tym idzie cudowne widoki dają ogromną siłę i szybkie tempo. Oczy otwarte szeroko widzą jak każdy kilometr zmienia otoczenie. Na początku, towarzyszy mi niemal las tropikalny, drzewa bananowca czy krzewy bambusowe. Później zamienia się to w piętro alpejskie z lasem iglastym z sosną, żywotnikiem czy nawet świerkiem. Wraz z florą zmienia się również fauna – choć ta oprócz ptactwa jest praktycznie nie wychwytywana. Po godzinie 11 zaczyna być już naprawdę gorąco. Słońce bezlitośnie piecze i zmusza do wypicia ok. 6 litrów wody dziennie. Mniej więcej o tej porze zaczynały przychodzić tzw. „myśli”. Rozpoczynałem analizę tego co za mną, przede mną i dlaczego właśnie tak, a nie inaczej to wygląda – to wpływ słońca i niesamowitego otoczenia ;). Wszystko to trwało tak do ok. 14 potem zaczynała się walka. Zmęczenie, koncentracja i chęć parcia do przodu decydowało o kolejnych krokach. Każdy sportowiec, każdy wytrawny piechur czy myśliwy, wie co to znaczą chwilę gdy wyłącza się wszelkie niepotrzebne myśli. Są tylko napięte mięśnie, używane są tylko te zmysły, które niezbędne są do przemieszczania – prostota jeden z najlepszych stanów w jakim może się znaleźć człowiek. Totalne oczyszczenie. Do tego niemal każdy zakręt ukazuje nowe góry, wodospady czy nową wioskę. Wspaniałość. Dzień kończy się dla mnie bardzo szybko – prysznic, kolacja spanie – najpóźniej o 20. W takim oto rytmie, w ciągu 3 dni docieram do miejscowości Manang – 90 km od punktu wyjściowego na wysokości 3540 m n.p.m.

Annapurna część pierwsza

Annapurna - tytułem wstępu ;)


Annapurna I – jedna z najwyższych gór świata. Dookoła tego ośmiotysięcznika rozpościerają się szczyty, których wysokości sięgają siedmiu, sześciu tysięcy. Bardzo widokowa trasa trekkingowa wiodąca od miejscowości Besisahar aż do miejscowości NayaPul liczy sobie 211 kilometrów z najwyższym punktem 5416 m n.p.m.! Po drodze można przyjrzeć się życiu codziennemu Nepalczyków, uchodźców z Tybetu, którzy się tu osiedlili, ale przede wszystkim podziwiać piękno przyrody i majestatyczne szczyty Himalai. Jest parę sposobów na pokonanie tej trasy. Przewodniki podają iż potrzebne jest na to ok. 21 dni, przy pośpiechu i dobrej kondycji ok. 12 – 14. Można posiłkować się tragarzami, przewodnikami, jeepami, autobusami, a nawet samolotem by owym czasem móc sterować. Myślę, że każda opcja jest dobra. Wszystko zależy od czasu, motywacji i sił.

Zatem zaczynam opisywać jedną z największych przygód-wyzwań w swoim życiu: Round Annapurna in 9 days – no jeep, no bus!

sobota, 15 maja 2010

Annapurna

Nepal. Jeden z tych krajów w którym o życiu codziennym decydują góry. Jest to bardzo widoczne na północnych terytoriach. Rolnictwo, transport i bardzo sina gałąź – turystyka, zależą od nich. Moje dwa najbliższe tygodnie bez wątpienia też należą do gór. Jestem w Pakorze, mieście z którego wyruszają w trasy trekkingowe niemal wszyscy śmiałkowie. Załatwiam jeszcze niezbędne pozwolenia, które swoją drogą kosztują sporo - 30$ zezwolenie i 30$ ubezpieczenie, i wychodzę. Bagaż zredukowany do minimum, mięśnie prawie gotowe (jeszcze ich nie informowałem, że czeka je ciężka praca – po co maja się przerazić). Najbardziej gotowa jest jednak głowa i serce. Wszystko tam huczy, śpiewa i nie może się doczekać drogi. Zatem ruszam, odzywam się za jakieś 14 – 15 dni. Idę na trekking do okoła Annapurny. Obiecuję, że kiedy wrócę wrzucę dużo zdjęć. Tym czasem trzymajcie się :)

czwartek, 13 maja 2010


Kalkuta, jedno z najbiedniejszych miast w Indiach. Tłoczne, głośne, zadymione i piekielnie gorące (39 st w cieniu). Wiele o tym mieście słyszałem i czytałem. Opinie na jego temat są tak bardzo różne od siebie, że tylko samemu po zobaczeniu można coś powiedzieć. Z natury nie lubię dużych miast, a tym bardziej azjatyckich dużych metropolii. Co z góry jakby przesądza werdykt, ale może nie tym razem. Coś w tym miejscu jest, coś co podpowiada by zapomnieć o smogu i przeludnieniu. Wyczułem jakąś pozytywną nutę w tym chaosie. Szkoda tylko, że czas dał tylko jeden wieczór na spojrzenie i to niestety pobieżne w głąb wąskich gwarnych uliczek.
Następny dzień rozpoczął długi przejazd w stronę Katmandu. Aby zaoszczędzić na Waszym czasie podam tylko parę ogólników co do niej. Zatem z Kalkuty 16 godzin w pociągu, który zamienił się rozgrzaną do czerwoności puszką wypełnioną ludźmi. Pociąg jak to indyjski pociąg jest w zasadzie mini targowiskiem, miejscem gdzie można zaprezentować swój talent wokalny czy też po prostu zagadywać zmasakrowanych białasów, którzy już sami nie wiedzą co mówią. Noc spędzona w hmmm powiedzmy hotelu bo tak miało w nazwie;) Rano śniadanie i „szybko” na przejście graniczne. Owe szybko skończyło się na czekaniu, aż zbierze się komplet pasażerów do jeepa i dopiero wtedy jazda. Czekanie zajęło tyle ile przejazd ponad godzinę. Na granicy obowiązkowe myto za wizę (40$ za miesiąc). Nareszcie Nepal. Myśli rozradowane, choć spocone straszliwie;) Szukanie autobusu. Jest godzina 12.15 czasu indyjskiego, zatem 12.30 nepalskiego – tak sobie wymyslili żeby się odróżnić od sąsiadów. Pytam, zatem kiedy jest najbliższy autobus do Katmandu. „O 16.00” „a nie ma o 14?” „Jest, ale jest pełen” słyszę od sprzedającego bilety. Mówię więc, że szkoda bo wolałbym wcześniejszym. Za chwilę słyszę, więc że jest o 14. To poproszę bilety. „No problem”. Autobus był o 14, ale o tej godzinie on zaczynał być ładowany. W Indiach, czy Nepalu nie ma wolnych niezagospodarowanych przestrzeni bagażowych. Zatem na dachu autobusu wylądowało na oko 1000 kg ananasów. Po całym procesie autobus wyjechał o 15.30. Jednakże to dopiero początek opowieści o naszym specjalnym autobusie. Po 50 km postanowił się zepsuć, może nie cały, ale część zwana alternatorem, więc prądu nie było. Po 2 godzinach, autobus ruszył. Ruszył z dodatkowymi pasażerami, którzy nie mając miejsc siedzących, rozgościli się na podłodze. Z czego jeden z owych nowych, nadprogramowych pasażerów miał ze sobą ogromną misę ryb, którą usadowił zaraz obok mojego siedzenia. Mieszanka zapachowa osiągnęła już chyba totalne apogeum. Pot 50 osób, martwe ryby i curry które pare minut póżniej skonsumowali licznie moi towarzysze drogi. Omijam kwestie wygody fotela, zgniatania kolan i kurzu, który unosił się wewnątrz wehikułu. Na zakończenie o 6 rano przebiła się jedna z opon. W każdym razie, po 27 godzinach od wyjścia z hotelu w Silugili, jesteśmy w małym hoteliku w samym sercu Katmandu. Cieszę się, że dotarliśmy. Pomimo całkiem niezłej wprawy w przemieszczaniu się różnymi środkami transportu, mam troszkę już dość takich maratonów. Tylko nie myślcie, że narzekam po prostu… ech nieważne ;)
Parę fot z Kalkuty poniżej:
Kalkuta

poniedziałek, 10 maja 2010

Przystanek Kuala Lumpur


Samoloty, lotniska i zmiany czasowe to ostatnio moja domena. Wczoraj wylądowaliśmy w Kuala Lumpur, by złapać samolot do Kalkuty dziś. Niech żyją tanie azjatyckie linie lotnicze! Stolica Malezji przywitała nas „chłodem” temperatura tylko 27 stopni! Długi rękaw wskazany ;) Wczoraj wieczorem pożegnałem się z moją osobistą młodszą siostrą i najlepszym kuzynem z województwa lubuskiego. Martyna przepuściła wszystkie swoje (czy tylko swoje???) pieniądze na zakupy w China Town, a Kuba wraca na małym minusie, tak więc myślę że „wakacje” im się udały. Martyna wręcz deklaruje chęć poznania Indii. Cóż mogę powiedzieć, podróże a w szczególności Azja wciąga. Dobrze, kolejna bliska osoba przekonana ;) Tak trzymać siora!
Przyznam szczerze, że z tą małą reprezentacją z Polski poczułem się trochę jak na wakacjach, a dookoła czuć było powiew powietrza z krainy nad Wartą ulokowanej. Przygoda rwie jednak dalej. Jeśli plan da radę wytrzymać indyjskie „no problem” to za 3 – 4 dni będziemy w Nepalu. Cudowny deser po tak wykwintnym daniu jak Azja. Prawdziwy smakołyk i przyznaje drepcze już w miejscu, by być w Himalajach. Po 4 latach zobaczyć znów majestatyczne góry. Magiczne miejsce, cel wszystkich śmiałków, którzy choć przez parę chwil chcą poczuć się zdobywcami. Zaraz się rozpłynę, więc może po prostu spakuję już tego laptopa do torby i pójdę na odprawę.
Poniżej troszkę zdj z KL i zgubnego China Town
Przystanek Kuala Lumpur

sobota, 8 maja 2010

Rowerem na ryby


Zachodnie wybrzeże Sir Lanki, a dokładniej „turystyczna” miejscowość Negombo. Kolejne kilometry plaż. Tym razem już nie tak dziewicze jak na wschodzie, nie tak piękne jak na południu, ale pomimo tego wciągające. Może nie tyle one same, co życie toczące się wokół nich. Są tu, zatem rybacy i ich dumnie pływające na oceanie łodzie. Jeśli są łowcy morskich zwierząt, są wiec i targowiska gdzie kupić można zarówno świeże ryby jak i cudowne owoce morza. Gatunków ryb nie jestem wstanie nawet podać, ale był ich tu ogrom. Od malutkich jakby szprotek po ogromne hmm… no nie wiem jaki gatunek tu podać ;) Mnogość ich kolorów, też gigantyczna od szaraczków po jaskrawe czerwienie i róże. Widok niesamowity, jednakże zapach – oj ciężko to wyrazić. Chciałbyś uciec szybko i zapomnieć. Do tego spiekota lejąca się z nieba. Co oczywiście nie oznacza, że dobrej rybki lub krewetek nie zjem na kolacje (cena 12 zł).
Życie toczy się tu swoim rytmem. Ludzie niespiesznie przemieszczają się rowerami czy motorami. Siedzą w lokalnych knajpkach popijając herbatę czy zimną wodę. Czas do wieczora jakby zatrzymany. Lejący się z nieba żar zabija chęci. Wystarczy jednak, że słońce zaczyna chylić się ku zachodowi. Dorośli wychodzą ze swymi pociechami, lokalne kramy znów wypełniają się kupującymi, a na plaży pojawia się młodzież grająca w krykieta, siatkówkę czy piłkę nożną. Inny świat. Zatem i my poddajemy się temu rytmowi. Plaża, książka, cola w cieniu wypita. Odpoczynek po tygodniach sprinterskiej tułaczki między krajami. Zbieramy siły na deser, który zbliża się już dużymi kroczkami. Marzenie, wyzwanie wręcz miłość jeszcze nie uzasadniona: NEPAL! Jakże on blisko ze swymi szczytami!
Tymczasem zapraszam na zdjęcia rybno – rowerowe:

Rowerem na ryby

wtorek, 4 maja 2010

Boskie plaże w rozżarzonej puszce


Zastanawiam się dlaczego Sir Lanka nadal nie jest na czołowym miejscu turystycznych szlaków. Jest tu absolutnie wszystko. Ciągną się tu kilometrami plaże, oblewane czystą ciepła wodą. Surferzy mogą złapać tu spienione fale. Miłośnicy gór mogą przemierzać kilometry tras wijących się nawet do ok. 2500m n.p.m. Zielone wzgórza herbacianych plantacji ukoją stargane nerwy. Miłośnicy dzikich zwierząt odnajdą tutaj swobodnie spacerujące słonie, setki gatunków ptaków, a także przemierzające w nocy lamparty. Bogactwo…
Szczególnie ciekawą częścią jest bez wątpienia wschodnie wybrzeże oraz centralna część wyspy. Tam nadal można poczuć powiew powietrza niezmącony tak mocno kulturą pieniądza. Oczywiście to tylko kwestia czasu… Jak by nie patrzeć każdy z nas dąży do tego by osiągnąć pewien status, pewien stan posiadania itp. Sam nie jestem przecież od tego wolny. By móc podróżować potrzebne są pieniądze, a w zasadzie ich nagromadzenie. Dodatkowo ja lubię pracę, bez niej nie czuję się spełniony, w końcu to co najmniej 1/3 życia i warto by polubić ową część. Pewnie niejeden z Was uśmiecha się teraz pod nosem. Co on tam wygaduje: siedzi sobie teraz na plaży, przemieszcza się po egzotycznych krajach, od 3 miesięcy nie pracuje i jeszcze śmie mówić o tym że lubi pracę. Dobre sobie! Nie będę, więc już nic na ten temat wspominał ;)
Parę faktów bieżących.
Jesteśmy w chwili obecnej na południu wyspy. Po 10 godzinach jazdy w rozżarzonych, wypchanych po sam dach autobusach dotarliśmy do Uwanatuny. Jednej z bardziej znanych miejscowości turystycznych w tej części kraju. Dziewczyny są oczywiście zauroczone plażami, wodą i palmami. Ja z kuzynem za to jeździmy motocyklami w poszukiwaniu lokalnych smaczków. Jednym z nich jest specyficzny sposób łowienia ryb przez Sir Landczyków. Siedzą czy raczej stoją na wbitych w ziemie palach przy samym nabrzeżu i manewrując kijkiem z żyłką i haczykiem wychwytują małe sardynki płynące na falach. Niesamowity widok! Jeśli chodzi o Kuzyna to właśnie stoi nade mną i mówi, że głodny i czas kończyć. Zatem kończę i zamieszczam tylko poniżej parę zdjęć z dziś. Przypomnijcie mi tak przy okazji, że blog miał być o podróżach a nie pierdołach, bo czasem jak słońce przygrzeje to zapuszczam się w inne rejony ;)

Uwanatuna

niedziela, 2 maja 2010

Czas surferów


Słońce, piasek, turkusowa woda, palmy i szum oceanu. Nic więcej. Tego szukali moi towarzysze – a w zasadzie jej żeński skład. Jednakże uskutecznianie lenistwa plażowego nie leży w mojej naturze. Zdecydowanie nie! Zatem z kuzynem bawimy się na deskach. Wiem już, że fale potrafią zrobić małe ała, ale potrafią też, jeśli się uda je złapać, ponieść daleko, daleko ;). Jednakże woda i plaża nie bawi mnie tak jak możliwość zobaczenia kraju, w którym jestem z bliska. Najbardziej sprawdzonym środkiem by to osiągnąć jest jak wiadomo motocykl.
Kuba postanowił wybrać się ze mną, w związku z tym przeszedł szybki kurs jazdy na jednośladzie. Bardzo pojętny uczeń zrobił na swym moto ok. 130 km i zaraził się nową chorobą! Zaznaczam tylko, że nie biorę za to odpowiedzialności! To samo wciąga!
Dotarliśmy do pustelni buddyjskich mnichów. Stąpając po rozgrzanych skałach przyglądaliśmy się malutkim domkom i świątynią przyklejonym do majestatycznych gór.
Na ogromnych rozlewiskach i polach ryżowych obserwowaliśmy tysiące ptaków, które niespiesznie brodziły w wodzie, wzbijały się w powietrze czy też unosiły się zaraz nad nami. Cudowne miejsca, słyszysz tylko szum fal w oddali i rozmowy zastępów ptaków. Idealne miejsce dla ludzi szukających odpoczynku. Kojący, wszechobecny, soczysty kolor zieleni.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że paradoksalnie te dziewicze plaże, zalesione przestrzenie i spokój ostały się przez to, iż przez wiele lat szalała tu wojna domowa. Teraz w czasach pokoju, wszystko zmierza do tego by owy spokojny skrawek świata zamienił się w macdonaldowe centrum rozrywki. Sami pośrednio się do tego przyczyniamy, wiec…

Zatem popołudnie i wieczór był już zdecydowanie bardziej gwarny. Lokalna „mordownia” zaopatrzona w rum i kokosowy arrac, przyspieszyła proces poznawczy. Miejscowi bardzo chętnie sprawdzali swoje możliwości językowe by, choć na chwile porozmawiać z białasami.
Przewijały się historie barwne i zabawne, ale i te smutne związane z tsunami z 2004 roku oraz niedawno skończoną wojną. Smutek zabarwiony sporym optymizmem. Czasem nam w Polsce brakuje odniesienia i za często z drobnych rzeczy robimy tragedię, nie widząc jak proste może być rozwiązanie.

Mam nadzieje, że jesteście teraz wszyscy na majówce. Bawcie się tam elegancko i pamiętajcie Sir Lanka przy dobrym połączeniu lotniczym osiągalna jest w 18 godzin :)

Czas surferów