wtorek, 28 września 2010

Bonito


Mijają kolejne dni mojej podróży i kolejne przygody powinny pojawiać się na horyzoncie. Tak działo się od paru miesięcy i jestem do tego już bardzo, bardzo przyzwyczajony. Niestety przez pogodę utknąłem na campingu na całe 2 dni! Ulewny deszcz i błyskawice nie pozwoliły na eksploatacje wspaniałości, jakie kryje Pantanal.
Pewnie zastanawiacie się co to jest ten owy Pantanal. Wikipedia podaje, iż jest to rozległa równina aluwialna w Am. Południowej obejmująca obszar 200 tyś km2. Ja skrócę pozostały opis do paru słów: bagno, moczary, rzeki (suma opadów rocznych nawet do 1400 mm – brak nachylenia powierzchni = gromadzenie się wody na dużych obszarach). Fauna – ok. 700 gatunków ptaków (w całej Europie mamy „zaledwie” ok. 500), 80 gatunków ssaków w tym: jaguar, puma, ocelot, wilk grzywiasty, arirania, mrówkojad wielki, jeleń bagienny, pekari, tapir, pancernik olbrzymi i kapibara (stada nawet do 100 osobników), ok. 260 gatunków ryb i 50 gatunków gadów – w tym anakondy i kajmany. Podsumowując: BOGACTWO!
Tym bardziej zgrzytałem zębami, gdy widziałem chmury na niebie. Na wyciągnięcie ręki miałem takie cudowności! Oczywiście nie zrezygnowałem z małych spacerów i co nieco udało się zobaczyć, ale to jeszcze bardziej wyostrzyło apetyt. Dziś za to wyszło słońce na chwilkę ;) Nie było więc na co czekać tylko szybko ruszyć na poszukiwania.
Nie udało się może za wiele (deszcz dał tylko 4 godziny słońcu na poprawienie mi humoru), ale… Pstryknąłem parę zdjęć, popływałem w rzece pełnej ryb, zobaczyłem troszkę zwierzaków i heee… zmokłem.
Jutro prawdopodobnie przemieszczam się na północ Pantanalu – to zależy czy uda się mi znaleźć jakiś transport w rozsądnej cenie i oczywiście miejsce gdzie mogę rozbić namiot.

Zapraszam do dosłownie paru zdjęć, które udało się zrobić w promieniach słońca:

Pantanal - Bonito

piątek, 24 września 2010

Brasil


Brasil – ponoć najgorętsze państwo w Ameryce Południowej. Ojczyzna nieustannej zabawy, fiesty i maniany. Przyszedł, więc czas by to zweryfikować i spróbować, choć odrobinę z tego kuszącego ciasta. Pierwsza myśl – może najpierw do Rio. Problem polegał tutaj tylko na tym, iż z Foz de Iguazu to parę setek kilometrów, a ceny autobusów w tym kraju przewyższają europejskie. Miał być zatem kompromis – Florianopolis, miasto leżące nad samym oceanem. Sama aglomeracja nie wiele mnie interesowała – bardziej kusząca była wyspa leżąca zaraz obok. Kilometry piaszczystych plaż, błękitna woda i tropikalna roślinność. To miały być po wielu tygodniach bezustannego ruchu i wysiłku moje leniwe, parodniowe wakacje: hamak, książka i szum fal oceanu. Miały ale… cóż pogoda nie dała ku temu sposobności. Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Aura nie sprzyjała ani spacerom między plażami, ani wylegiwaniu się na słońcu. Miałem za to szczęście do towarzystwa. Na kampingu, gdzie rozbiłem swój namiot spotkałem dwóch Argentyńczyków – miłośników surfingu (dla nich pogoda znaczenia nie miała – ważne, że fale były!). Zamiast piasku między palcami, była zatem słona woda w ustach. Dwa dni ostrej walki! Surferem na pewno nigdy nie zostanę, ale złapać falę już prawie umiem. Dodatkowym plusem mych kompanów (jeden z nich był moim imiennikiem), był fakt iż pracują jako drzewiarze. Konkretniej zajmują się handlem surowca drzewnego. Na ile język pozwalał dowiedziałem się jak to mniej więcej wygląda w Argentynie i jakże inny jest to system niż ten jaki mamy w Polsce.
Niestety chłopaki po dwóch dniach ruszyli w stronę swego domu, a ja nie chcąc się bezsensu nudzić, wsiadłem w autobus i ruszyłem w stronę słynnego Panatalu. Zatrzymując się po drodze w mieście Curitiba.
Zanim jednak dotarłem do tej metropolii, zdarzyło się to, na co nastawiałem się już od dawna i jakoś przez miesiące udawało mi się uniknąć. Zostałem okradziony. Całkiem powszechna historia. Podeszło do mnie trzech rzezimieszków, jeden z nich uderzył mnie w bok, drugi pokazał elegancki pistolet wciśnięty za pazuchę, a trzeci obszukał mnie. Ukradziono mi 200 reali (równowartość ok. 375 zł). Całe szczęście nie wzięli paszportu i karty płatniczej. Dobrze też, iż nie miałem przy sobie plecaka z aparatem i laptopem… Uspokajam od razu rodziców – nic mi nie jest. Przez długi już okres czułem, iż może się to zdarzyć, dzięki temu, o ile można zachować zimną krew udało mi się ją zachować – udało mi się zabrać z ręki jednego ze złodziei swój paszport.
Przyznam, iż cała ta sytuacja plus ta nieciekawa pogoda mocno zepsuła mi humor i odebrała na chwilę siły, ale tylko na chwilę.
Dziś dzień spędzony w Curitibie wśród zieleni ogrodu botanicznego zdecydowanie poprawił mi nastawienie. Dodatkowo znalazłem na mapie miasta miejsce oznaczone jako park Jana Pawła II. Nie zastanawiając się zbyt długo poszedłem w tamtą stronę. Jak się okazało na miejscu, był to nie tylko park, ale i pewnego rodzaju skansen. Domki zbudowane na podobieństwo galicyjskich, wystawa dawnych polskich mebli i przedmiotów codziennego użytku oraz co najważniejsze rozmowa z panią Dankom totalnie rozwiała chmury.
Cały kompleks został założony przez polonie żyjącą w tym mieście i okolicach dokłądnie 30 lat temu i cały czas gromadzi wokół siebie dużą część społeczności pochodzenia polskiego. Naprawdę miło było pogawędzić o Polsce i Polakach poza ojczyzną. Dodatkowo Pani Danka prosiła pozdrowić wszystkich krajanów co czynie: pozdrawiam! ;)

Na koniec tradycyjnie parę zdjęć:

Brasil

sobota, 18 września 2010

Wodospady Iguazu


Wodospad Iguazú, jeden z największych kompleksów wodospadów na świecie (ok. 275), położony wśród bujnej roślinności, z bogatą fauną. Leży na granicy Argentyny (70%) i Brazylii (30%). Objęty po obu stronach ochroną - parkiem narodowym. Wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO. Najwyższy wodospad Gardziel Diabła (Garganta del Diabolo) ma ok.. 72 metry wysokości – jest zatem wyższy od słynnej Niagary.
Przyznam, że nigdy wielkim fanem czy miłośnikiem wodospadów nie byłem. Owszem zdarzyło mi się parę razy dać się zauroczyć, ale były to raczej chwilowe stany. Bez większych oczekiwań ruszyłem, więc ku najsłynniejszych wodospadów w Am. Południowej.
To co zobaczyłem tutaj zupełnie mnie powaliło, buzia otwarta, oczy szeroko rozwarte i… tak bezwątpienia to co zobaczyłem jest jednym z największych cudów natury jakie udało mi się zobaczyć w życiu. Ogrom masy wody, która z ogromną siłą i gigantycznym hukiem opada w dół powala. Człowiek właśnie w tym miejscu zdaje sobie sprawę jak niewielkie są jego siły wobec jednego z żywiołów. Tu moc przyrody jest wręcz dotykalna.
Cały kompleks został przygotowany do przyjmowania codziennie setek turystów: wyznaczone i ograniczone barierkami szlaki, mosty i tarasy widokowe ciągnące się kilometrami. Punkty informacyjne i mapy ze szlakami. Jest to bezwątpienia wielki interes, ale wyobraźcie sobie gdyby ruch turystyczny nie został tutaj odpowiednio skanalizowany. Po pierwsze ucierpiałaby na tym przyroda, po drugie nigdy nie można byłoby podejść tak blisko wodospadów. Wróćmy jednak do nich jeszcze na chwilę. Myślę, że jeśli ktokolwiek z Was ma w głowie lub ma napisaną swoją „bucket list” to zobaczenie wodospadów Iguazu jest pozycja wręcz obowiązkową.
Ja wczoraj zrobiłem ponad 300 zdjęć tego miejsca. Wam, aby nie nudzić lub raczej tylko podsycić ciekawość pokazuję tylko parę:

Wodospady Iguazu
Jeszcze tylko dodam, iż zaraz przekraczam granice z Brazylią i ruszam w stronę jednych z największych na świecie bagien i moczar – The Pantanal. Zatem w stronę bogactwa flory i fauny – anakondy, kajmany i o zgrozo komary ;)

Cordoba – czyli miasto wybitnych holenderskich filozofów ;)


Parę dni temu dotarłem do argentyńskiego miasta Cordoba. W roku 1613 jezuici otwarli tu pierwszy w Ameryce Południowej uniwersytet : Universidad Nacional de Córdoba. Do dziś jest to jedno z największych miast studenckich na tym kontynencie (siedem uczelni). Oprócz bardzo dużej ilości wiedzy chodzącej po ulicach (czytaj – studentek - ale tylko by popatrzec - oczwiscie), zabytków architektury czy okolicznych gór zabiła mnie tu chęć spotkania się z moim znajomym: Anthonym.
Podróże nie tylko wiodą w stronę wielkich atrakcji, wspaniałych miast, czy wysokich szczytów. Czasem wybierasz się w drogę by zobaczyć się z kimś, z kim warto się spotkać. Z osobą, która ma dla nas pewne znaczenie lub w wiemy, iż jej towarzystwie możemy zobaczyć jak w lustrze fragment nas samych.
Zacznijmy jednak po kolei. Anthony jest Holendrem, którego poznałem w Peru, na treku w stronę Machu Picchu. Przedstawię troszkę jego osobę. Trzydzieści osiem lat, kawaler, zatwardziały pracoholik, współudziałowiec dużej firmy informatycznej… tak wiem – nuda. I pewnie tak właśnie by to wyglądało gdyby nie pewien tragiczny wypadek jego przyjaciela. W wyniku wypadku, pod czas gry w polo, stracił on w ciągu sekundy władanie nad całym ciałem. Z ważnego pana w krawacie stał się inwalidą sparaliżowanym od szyi w dół. Te wydarzenie zmieniło niemal całkowicie podejście do życia mego znajomego. Zrozumiał, nareszcie jak niewiele dzieli nas czasem od śmierci, jak czas potrafi grać na naszą niekorzyść. Trzeba, więc wykorzystać każdą minutę nam daną. Jeśli zatem pracujemy – pracujmy z całych sił, efektywnie, nie czekajmy aż się „samo” zrobi. Jeśli bawimy się, róbmy to z przyjemnością – a nie dlatego, iż jest weekend i trzeba przecież wyjść na miasto. Jeśli uprawiamy sport – spróbujmy przekroczyć pewne granice – poczujmy jak dostarczony w ten sposób tlen wypełnia nasze ciało. I przede wszystkim: jeśli kochamy – kochajmy to z całych sił i pokażmy to drugiej osobie. Te parę sformułowań spowodowało, iż Anthony jest obecnie w Ameryce Południowej i jest w trakcie otwierania siedziby firmy na cały kontynent. Odrzucił to, co nie dawało mu wystarczającej satysfakcji, to co się już nie układało i podjął walkę od nowa. To wszystko jest oczywiście niezbędnym uproszczeniem. To nigdy nie wygląda tak łatwo, ale jeśli sami nie wyjdziemy naprzeciw temu co chcemy, czego pragniemy. Jeśli choć nie spróbujemy, to już przez całe życie będziemy się zastanawiać, co by było gdyby…
W Cordobie oprócz Anthonego poznałem również innego młodego Holendra, który po trzech latach właśnie wraca do Europy. Tematem przewodnim stało się to jak on się czuje z tym, iż wraca i czy żałuje ubiegłych lat. Odbyła się zatem konfrontacja otwartego na Argentynę Anthonego i wyjadacza, który ją właśnie opuszcza. Jakże inne mają spojrzenia. Wiele tego, więc dotknę tylko jednego wątku: przyjaciele – pierwszy dopiero ich opuścił i czuję iż będzie mu ich brakować, drugi wie już iż przez lata odbyła się weryfikacja i zdaje sobie sprawę iż pewien rozdział już jest zamknięty. Nie ma już wspólnych celów, pomysłów… to normalna kolej rzeczy – życie.
Przyznam, iż spędziłem 3 dni w Cordobie na gadulstwie i smakowaniu kuchni argentyńskiej. Skorzystałem z propozycji Anthonego i zatrzymałem się w jego mieszkaniu (uwierzcie własny pokój z własną łażienką!). Za przewodnika po mieście i współ gawędziarza miałem, więc gospodarza. Oj, przewinęło się tu tematów jak nigdy. Najwyraźniej oboje potrzebowaliśmy wywołać „bzdury”, na które normalnie nie ma się czasu. No ale nie wiem ile Wy macie czasu, więc po prostu kończę w połowie opowieści i na swe usprawiedliwienie piszę iż jutro będzie już prawdziwy blog o podróżach, a to dlatego iż dziś znalazłem się w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie: Wodospady Iguazu. To co dziś widziałem pozostanie we mnie na zawsze. Mam nadzieje iż jutro uda mi się choć przybliżyć Wam w słowach i fotografii owy cud natury.
Dziś parę zdjęć z Cordoby i okolic:
Cordoba – czyli miasto wybitnych holenderskich filozofów

niedziela, 12 września 2010

Autostopem na wołowinę oraz na wino lub dwa


Jak już wcześniej wspomniałem, jestem już w Argentynie. Gigantycznym kraju – ponad osiem razy większym od Polski, przy czym liczba mieszkańców jest niemal identyczna. Ogromne przestrzenie, cudowne góry, pustynie, kaniony, płaskie połacie pokryte zieloną trawą… Do tego niesamowicie przyjaźni i uśmiechnięci ludzie. Te połączenie powoduje, iż kraj ten od samej granicy, a w zasadzie już przed jej przekroczeniem wzbudził we mnie zachwyt.
Zaczęło się to wszystko tak: jako iż mój budżet umarł oraz z chęci spróbowania czegoś innego parę dni temu stanąłem na punkcie kontrolnym w San Pedro de Atacama i rozpocząłem łapanie okazji by dostać się do Argentyny. Problem polegał tu na tym iż ruch na pustyni jest bardzo ograniczony i przez 5 godzin minęło mnie może dziesięć aut. Kierowca jednego z nich, postanowił zatrzymać się i podrzucić zmęczonego słońcem wędrowca. Owe podrzucenie wyniosło 400 kilometrów aż do miejscowości Purmamarca. Aby uświadomić Wam bezkres pustych przestrzeni, przez ten dystans minęliśmy może dziesięć aut.
Sama wioska, w której się znalazłem słynna jest z „siedmiokolorowej” kotliny. Góry otaczające wioskę zmieniają swe barwy i tworzą niepowtarzalny kolaż. Kolejna zagadka matki natury. Z miejscowości tej stopem ruszyłem dalej w stronę miasta Salta. Niestety tym razem nie było tak łatwo (minimalny ruch uliczny) i musiałem się posiłkować autobusem. Stamtąd złapałem autobus do miejscowości Cafayate. Na sto kilometrów przed celem rozpoczęła się jedna z najbardziej widokowych dróg jaką miałem w życiu możliwość przebyć. Dzięki temu iż siedziałem na piętrze z przodu z panoramicznym oknem, mogłem podziwiać, a w zasadzie niemal chłonąć rozciągające się przepiękne krajobrazy. Różno barwne kaniony, góry przybierające niesamowite wręcz kształty, pojawiająca się zieleń przy ciekach wodnych… Naprawdę dusza ma radowała się widząc coraz to nowe wspaniałości. Do tego wszystkiego idealnie pasująca muzyka Glenna Millera w słuchawkach. Tak Argentyna mnie zachwyca…
Sama miejscowość Cafayate słynie w całym kraju z winnic. Białe wino i sery – cudowne połączenie. Do tego okolica wypełniona winnymi krzewami i góry… czego chcieć więcej – może tylko nie mieć kaca po całonocnej „degustacji” świeżego, taniego wina. Bachanalia w argentyńskiej miejscowości zakończyłem ruszając w stronę ruin miasta Quilmes. Ta wzniesiona na zboczu gór „twierdza” jest nazywana przez mieszkańców Argentyny ich własnym Machu Picchu. Rzeczywiście robi ono duże wrażenie, a do tego nie jest tak zapełnione turystami. Nie wiem tylko czy można je porównać do peruwiańskich ruin miasta. Według mnie raczej nie. Co jednocześnie nie odbiera im unikalności.
W tym momencie musze wrócić do mojego chilijskiego „autostopowania”. Przez 400 km nieustannie prowadziłem ciekawą rozmowę z kierowcą. Jak się okazało jest on inżynierem zajmującym się konstrukcjami w kopalniach. Dzięki kontraktom zawieranym przez jego pracodawcę zwiedził on większość krajów Am. Południowej oraz Kanadę. Rozmawialiśmy o historii Argentyny, o ludziach tu żyjących, o różnicach między Starym Kontynentem a Am. Łacińską. Ta konwersacja i podobne poczucie humoru, zbliżone poglądy spowodowały iż naprawdę dobrze pokonywało nam się kolejne kilometry. Wszystko to zaowocowało zaproszeniem do jego domku wypoczynkowego w malowniczo położonej miejscowości Tafi del Valle. Tutaj właśnie miałem okazję zjeść, ba pochłonąć najwspanialszą wołowinę z grilla na świecie, zapijając to wszystko czerwonym winem. Proporcje wynosiły 5 kilo świeżego mięsa i pięć litrów gronowego trunku. Nie wiem jak to wszystko w sobie pomieściliśmy, ale jedno wiem na pewno – to co słyszałem o argentyńskich stekach jest prawdą absolutną – są najlepsze na świecie! Następnego dnia „pełni” energii rozpoczęliśmy prace ogrodowe (na kaca najlepsza praca!). Kupiliśmy i posadziliśmy parę drzewek owocowych, wygrabiliśmy trawnik i z dobrymi humorach ruszyliśmy dalej w drogę.
Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli możliwość czy chęci spójrzcie przyjaznym okiem na wędrowca z plecakiem, który próbuje przemieścić się dalej ku kolejnej przygodzie. Jeśli macie gdzieś ukryte w aucie ciastko czy jabłko poczęstujcie go, spróbujcie się podzielić. W zamian za to owy wędrowiec może Wam opowiedzieć ciekawą opowieść o miejscach, krajach i ludziach, jakich spotkał na swej drodze. Może podpowie gdzie warto się wybrać i co zobaczyć. Jedno jest pewne będzie dobrze wspominał „waszą” wspólną drogę – kto wie może i Wy niedługo ruszycie w swoją i też staniecie na poboczu machając ręką ;).
Sergio dzięki Tobie poznałem najlepszą stronę Argentyny, przyjazną, otwartą i wartą tego by pozostać w niej dłużej.

Zapraszam do zdjęć z ostatnich dni:

Świeże wiono wśród skał

czwartek, 9 września 2010

San Pedro de Atacama


Troszkę czasu upłynęło od ostatniego wpisu, ale też pęd znowu ogromny i czas jakby ucieka między palcami. Nadrabiam Więc szybko zaległości ;)
Z Boliwii przejechałem do Chile, do wioski San Pedro de Atacama. Jest to punkt wyjściowy do najsuchszej pustyni na świecie – Atakamy. Średnia ilość opadów rocznych nie przekracza tutaj 10 mm na rok! Co jednocześnie wcale nie oznacza iż pada tu corocznie. Sama pustynia, jest tylko jedną z atrakcji. Okolica obfituje w wulkany, gorące źródła, niezliczoną ilość gejzerów, solne jeziora, kaniony i piaszczyste wydmy. Nagromadzenie tych wspaniałości przyrody powoduje, iż jest to jedno z największych atrakcji turystycznych w Chile.
Moim głównym celem była sama pustynia. Wypożyczyłem więc rower, zabrałem sporą ilość wody i w drogę. Ponad 60 kilometrów w pełnym słońcu z towarzyszącym porywistym wiatrem. Sama przyjemność ;). Po tej wycieczce wśród piasków i ogromnej pustki czy raczej nieograniczonej przestrzeni zaczynam rozumieć tych, którzy pokochali pustynie. Podobnie jak w górach na pustyni nie ma miejsca na pomyłkę. Wszystko jest jednocześnie oczywiste. Jeśli jesteś przygotowany masz prawo przetrwać, jeśli zlekceważysz przyrodę nie masz prawa przetrwać. Proste zasady, ale i nagroda ogromna. Pustynia wcale nie jest tylko nagromadzeniem piachu, są tu małe szczegóły, które można znaleźć tylko tam. Tym szczegółem może być drobna roślina, sęp krążący na bezchmurnym niebie czy też nie wiadomo skąd pojawiające się rozłożyste drzewo. Pustynia oferuje też niczym nie zmącony wewnętrzny spokój, jakiego trudno szukać gdzie indziej…
Dobrze przeskakuje dalej. Jednego z popołudni wybrałem się wraz z „campingowym” towarzystwem na sandboarding – to taka pustynna odmiana snowboardingu. Zamiast śniegu używa się tu po prostu piasku. Nigdy wcześniej nie zjeżdżałem na desce, więc zabawa miała dla mnie dodatkowy smaczek. Dużo wywrotek, śmiechu i nieco potu przy podchodzeniu pod górkę – tak można określić tę zabawę. Polecam każdemu, kto być może ma wydmę za płotem;) Oczywiście piach wcina się wszędzie i nie ma miejsca, gdzie go nie znajdziesz!
Niestety przemieszczanie się w Chile jest bardzo kosztowne (zresztą same Chile jest najdroższym krajem w Am. Południowej), tak więc musiałem z Atakamy kierować się w stronę Argentyny, w której obecnie się znajduję. Oczywiście nie mogę tego opisać w tym poście, więc postaram się to zrobić nieco później.
Pozdrawiam, więc z gorącej Argentyny;)

Na koniec standardowo nieco zdjęć:
San Pedro de Atacama

sobota, 4 września 2010

Sól w oku, czyli Solar de Uyuni


Solar de Uyuni – największa na świecie pustynia „solna”. Leży ona na 3653 metrach n.p.m. i stanowiła część prehistorycznego słonego jeziora Lago Minchin. Jej kolory, a w zasadzie jeden dominujący – biały, robi powalające wrażenie. 12000 km kwadratowych jasnej ubitej soli.
Najpopularniejszym sposobem by zobaczyć, dotknąć i poczuć Solar de Uyuni to wybrać jednego z operatorów wycieczek i wsiąść w jeepa. Bardzo chciałem tego uniknąć i zrobić to samemu, ale bez auta jest to nie możliwe(chyba, że ma się dużo czasu i odpowiedni ekwipunek – wtedy można to przejść). Wsiadłem, więc w auto i przez 3 dni przemierzałem pustynie i góry by na koniec dotrzeć na granice z Chile. Zanim tam jednak dotarłem wrócę na skraj pustyni do miejscowości Uyuni. Ta zapomniane przez świat miasteczko żyje tylko z turystów oraz stacjonującego tam wojska. Dookoła rozciągają się tylko bezkresne piaski i skaliste góry, a rejonem rządzi zimny porywisty wiatr. Zaraz za ostatnimi zabudowaniami znajduję się cmentarzysko starych lokomotyw. Ponad 50 parowozów, które przed wieloma laty stanowiły koło napędowe Boliwijskiego transportu.
Po około godzinie jazdy dojechaliśmy na skraj pustyni. Lokalna społeczność żyje z soli. Produkuje z niej zarówno spożywczy dodatek kuchenny jak i cegły z których zbudowane są wszystkie domy w okolicy. Sama pustynia to tak jak pisałem biała przestrzeń. Tego nie można zobaczyć nigdzie indziej. Na jej południowym skraju znajduje się również ciekawostka przyrodnicza – Isla de los Pescadores – czyli wyspa kaktusów. Wyobraźcie sobie pustkę i nagle taką osobliwość. Kolejny zachwyt nad twórczością matki natury.
Po nocy w „solnym” hotelu ruszyliśmy na południe by zobaczyć „zdumiewające” laguny… cóż bez wątpienia były one piękne, ale niewielka ilość wody oraz brak słońca odebrała im nieco barwy. Szkoda, ale za to ja coraz bardziej zbliżałem się do euforycznego stanu związanego z zachwytem nad zimnymi pustyniami. Ich piękno tkwi w ich surowości i niedostępności. Silne, mrożące krew w żyłach wiatry, pył który dostaje się wszędzie oraz niemal nieograniczona przestrzeń… ach znam to uczucie, zazwyczaj pojawia się w wysokich górach, ale wiem że i pustynie, a szczególnie te wrogie człowiekowi będą dla mnie nowym wyzwaniem. Wróćmy jednak troszkę do owych lagun. W tych ciężkich dla człowieka warunkach, spokojnie w wodzie brodzą setki flamingów. Mam nadzieje, że zdjęcia ukażą wam piękno owych ptaków.
Ostatni dzień to gejzery i gorące źródła na wysokości 4300 m n.p.m. Na zewnątrz zero stopni, w wodzie 30. Jakże miło było wygrzać zmrożone mięśnie i do tego podziwiać okoliczne aktywne wulkany. Mam nadzieję, że zdjęcia oddadzą choć troszkę piękno tego zakątka świata, gdyż wena opuściła mnie całkowicie i nie jestem tego wyrazić słowami.
W tej chwili jestem już w Chile w wiosce San Pedro de Atacama. Stąd rowerem wybieram się dziś na najsuchszą pustynie na świecie Solar de Atacama. O tym jednak oczywiście później.

Sól w oku, czyli Solar de Uyuni.