Kalkuta, jedno z najbiedniejszych miast w Indiach. Tłoczne, głośne, zadymione i piekielnie gorące (39 st w cieniu). Wiele o tym mieście słyszałem i czytałem. Opinie na jego temat są tak bardzo różne od siebie, że tylko samemu po zobaczeniu można coś powiedzieć. Z natury nie lubię dużych miast, a tym bardziej azjatyckich dużych metropolii. Co z góry jakby przesądza werdykt, ale może nie tym razem. Coś w tym miejscu jest, coś co podpowiada by zapomnieć o smogu i przeludnieniu. Wyczułem jakąś pozytywną nutę w tym chaosie. Szkoda tylko, że czas dał tylko jeden wieczór na spojrzenie i to niestety pobieżne w głąb wąskich gwarnych uliczek.
Następny dzień rozpoczął długi przejazd w stronę Katmandu. Aby zaoszczędzić na Waszym czasie podam tylko parę ogólników co do niej. Zatem z Kalkuty 16 godzin w pociągu, który zamienił się rozgrzaną do czerwoności puszką wypełnioną ludźmi. Pociąg jak to indyjski pociąg jest w zasadzie mini targowiskiem, miejscem gdzie można zaprezentować swój talent wokalny czy też po prostu zagadywać zmasakrowanych białasów, którzy już sami nie wiedzą co mówią. Noc spędzona w hmmm powiedzmy hotelu bo tak miało w nazwie;) Rano śniadanie i „szybko” na przejście graniczne. Owe szybko skończyło się na czekaniu, aż zbierze się komplet pasażerów do jeepa i dopiero wtedy jazda. Czekanie zajęło tyle ile przejazd ponad godzinę. Na granicy obowiązkowe myto za wizę (40$ za miesiąc). Nareszcie Nepal. Myśli rozradowane, choć spocone straszliwie;) Szukanie autobusu. Jest godzina 12.15 czasu indyjskiego, zatem 12.30 nepalskiego – tak sobie wymyslili żeby się odróżnić od sąsiadów. Pytam, zatem kiedy jest najbliższy autobus do Katmandu. „O 16.00” „a nie ma o 14?” „Jest, ale jest pełen” słyszę od sprzedającego bilety. Mówię więc, że szkoda bo wolałbym wcześniejszym. Za chwilę słyszę, więc że jest o 14. To poproszę bilety. „No problem”. Autobus był o 14, ale o tej godzinie on zaczynał być ładowany. W Indiach, czy Nepalu nie ma wolnych niezagospodarowanych przestrzeni bagażowych. Zatem na dachu autobusu wylądowało na oko 1000 kg ananasów. Po całym procesie autobus wyjechał o 15.30. Jednakże to dopiero początek opowieści o naszym specjalnym autobusie. Po 50 km postanowił się zepsuć, może nie cały, ale część zwana alternatorem, więc prądu nie było. Po 2 godzinach, autobus ruszył. Ruszył z dodatkowymi pasażerami, którzy nie mając miejsc siedzących, rozgościli się na podłodze. Z czego jeden z owych nowych, nadprogramowych pasażerów miał ze sobą ogromną misę ryb, którą usadowił zaraz obok mojego siedzenia. Mieszanka zapachowa osiągnęła już chyba totalne apogeum. Pot 50 osób, martwe ryby i curry które pare minut póżniej skonsumowali licznie moi towarzysze drogi. Omijam kwestie wygody fotela, zgniatania kolan i kurzu, który unosił się wewnątrz wehikułu. Na zakończenie o 6 rano przebiła się jedna z opon. W każdym razie, po 27 godzinach od wyjścia z hotelu w Silugili, jesteśmy w małym hoteliku w samym sercu Katmandu. Cieszę się, że dotarliśmy. Pomimo całkiem niezłej wprawy w przemieszczaniu się różnymi środkami transportu, mam troszkę już dość takich maratonów. Tylko nie myślcie, że narzekam po prostu… ech nieważne ;)
Parę fot z Kalkuty poniżej:
Kalkuta
Dlaczego mnie tam z wami nie ma!!!
OdpowiedzUsuńmartyna steskniona za Azją;)