Trzy pierwsze dni można określić mianem „albo padnę, albo dam radę”. Pobudka o 5.30, śniadanie, plecak na plecy ( z wodą 14,5 kg) i jazda pod górę. Na początku rześkość poranka, przejrzystość nieba, a co za tym idzie cudowne widoki dają ogromną siłę i szybkie tempo. Oczy otwarte szeroko widzą jak każdy kilometr zmienia otoczenie. Na początku, towarzyszy mi niemal las tropikalny, drzewa bananowca czy krzewy bambusowe. Później zamienia się to w piętro alpejskie z lasem iglastym z sosną, żywotnikiem czy nawet świerkiem. Wraz z florą zmienia się również fauna – choć ta oprócz ptactwa jest praktycznie nie wychwytywana. Po godzinie 11 zaczyna być już naprawdę gorąco. Słońce bezlitośnie piecze i zmusza do wypicia ok. 6 litrów wody dziennie. Mniej więcej o tej porze zaczynały przychodzić tzw. „myśli”. Rozpoczynałem analizę tego co za mną, przede mną i dlaczego właśnie tak, a nie inaczej to wygląda – to wpływ słońca i niesamowitego otoczenia ;). Wszystko to trwało tak do ok. 14 potem zaczynała się walka. Zmęczenie, koncentracja i chęć parcia do przodu decydowało o kolejnych krokach. Każdy sportowiec, każdy wytrawny piechur czy myśliwy, wie co to znaczą chwilę gdy wyłącza się wszelkie niepotrzebne myśli. Są tylko napięte mięśnie, używane są tylko te zmysły, które niezbędne są do przemieszczania – prostota jeden z najlepszych stanów w jakim może się znaleźć człowiek. Totalne oczyszczenie. Do tego niemal każdy zakręt ukazuje nowe góry, wodospady czy nową wioskę. Wspaniałość. Dzień kończy się dla mnie bardzo szybko – prysznic, kolacja spanie – najpóźniej o 20. W takim oto rytmie, w ciągu 3 dni docieram do miejscowości Manang – 90 km od punktu wyjściowego na wysokości 3540 m n.p.m.
Annapurna część pierwsza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz