Czas zakończyć opowieść o drodze dookoła Annapurny. Skończyło się to tak:
Siódmego dnia trekkingu, wcale nie przyszło mi odpoczywać. Byłem dopiero lekko za połową trasy, a czas naglił. Najwyższy szczyt został zdobyty, ale to nigdy nie oznacza końca. Droga, co prawda opadała powoli w dół, ale wiatr, gigantyczny wiatr nie pozwalał nawet na chwilę odpoczynku. Miałem za to motywatory: były to niekończące się wspaniałe widoki i coraz większa wiara, iż da się zrobić 211 km w górach w 9 dni. Po drodze mijałem jedną z bardziej sławnych miejscowości w Nepalu – Jonson. Tutaj właśnie sporo czasu spędził nieśmiertelny Jimi Hendrix i jego gitara. Wypiłem herbatę w „jego” miejscu i z utworem do którego zachęcam : Watchtower pognałem dalej. Na dobranoc zjadłem pyszną szarlotkę w ilości 3 duże kawałki i padłem niczym martwy. Poranek – chyba już znany Wam scenariusz – ostro do przodu już bez wiatru, ale za to z popołudniową burzą. Jakaś magiczna siła cały czas nade mną czuwa. Ulewny deszcz zafundował mi niesamowite przeżycie. Nie rozpisując się, ok. 150 metrów za mną zeszła spora kamienna lawina. Zrobiło mi się naprawdę ciepło. Mógłbym to bardziej ubrać w słowa, ale po prostu… sam nie wiem. Góry to nie do końca zabawa, nawet jak myślisz, że jesteś już w domu. Przyznam też, że nogi i barki miały już naprawdę dość. To już zaczynało naprawdę boleć. Wybawieniem okazała się miejscowość, w której zostawałem na noc. Tatopani i jego gorące źródła. Spędziłem więc dwie godziny to wygrzewając się w wodzie, to chłodząc się zacinającym deszczem. Leżeć! Leżeć! Nie robić nic! Został jednak jeszcze jeden malutki szczyt do zdobycia.
Poonhill 3200 m n.p.m. – miejsce z którego podobno rozciągają się wspaniałe widoki. Zatem 4 rano i przy świetle latarki ruszyłem pod górę. Z 1200 m ponownie na szczyt powyżej 3000. Oj nie podobało się to mojemu organizmowi. Zaczął dość intensywnie protestować, szczególnie, gdy zaczęło lać i nie było już szansy na zobaczenie owych krajobrazów. Zejście też nie należało do zbyt wesołych przeżyć (z powrotem na 1070 m).
Wykończony absolutnie, zmoknięty i głodny dotarłem do mety w miejscowości NayaPui. Nie było orkiestry, kwiatów i gratulacji. Nie potrzebne było mi to wcale. Coś tam w górach znowu zaskoczyło. Czuję szczęśliwość absolutną. Udało się mi pokonać wszystko, co stanęło mi na drodze. Poznałem świetnych ludzi. Zobaczyłem jedne z najwyższych szczytów świata niemal na wyciągnięcie ręki. Byłem na 5416 m n.p.m. i zrobiłem to samemu! w 9 dni, bez dżipa, bez autobusu :)
Zachęcam do kolejnej porcji zdjęć z trasy dookoła Annapurny:
Annapurna cz. III
Dziś mamy dzień Mamy! Jak dobrze wiecie, mamy są najlepsze na świecie!
Z tej okazji moja mamo życzę Tobie wszystkiego tego, czego można Tobie życzyć. Jestem naprawdę szczęściarzem mając Ciebie! Dzięki Tobie jestem teraz tym, kim jestem, a w zasadzie dzięki Tobie w ogóle jestem ;)
Dla wszystkich mam na świecie (a szczególnie mojej) Louis Armstrong :
What A Wonderful World
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz