
Po paru wspaniałych dniach w Meridzie, czas nagliłby ruszyć dalej. Zanim jednak to nastąpiło, moi argentyńscy kompani i wenezuelskie towarzyszki zabrały mnie na mecz Brazylia – Chile. To jak w Ameryce Południowej przeżywa się mistrzostwa świata jest nie do opisania. Niemal wszystkie samochody mają przyczepione flagi, sklepy, bary wypełnione są piłką nożną. Głównym tematem na ulicy, w autobusie czy restauracji są rozważania na temat zwycięstwa Brazylii, Argentyny czy… heee tutaj widzą tylko takie rozwiązanie, reszta świata się nie liczy, bo… i tu można się rozpisywać, bo argumentów uwierzcie południowcy mogą podać wiele, łącznie z ingerencją Boga. W każdym razie jeśli ktoś lubi piłkę to, to jest miejsce gdzie można o niej mówić i cieszyć się nią bez ustanku – pomimo iż w sama Wenezuela w piłce nożnej nie bryluje (ale to samo dotyczy naszej reprezentacji).
Po świetnym przed południu, moje przewodniczki zabrały mnie na najlepszy stek jaki w życiu jadłem. Nie wiem jak to się tu robi, ale mówiąc stek mam na myśli poezje smaku… do tego jego rozmiar – to się nazywa konkretny kawał mięsa! Po 4 miesiącach azjatyckiego wegetarianizmu jestem w krajach gdzie białko i węglowodany oznaczają tylko jedno – wołowina, reszta jest dodatkiem – niekoniecznie potrzebnym.
Po nocy spędzonej w autobusie udało się nam dostać do drugiej co do wielkości miejscowości w Wenezueli – Maracaibo. Samo miasto raczej nie jest godne dłuższej uwagi. Jest to aglomeracja do której przylega drugie co do wielkości jezioro w Ameryce południowej. Po porannym posiłku przyrządzonym na kuchence w parku miejskim, ruszyliśmy na wyspę San Carlos. Jeszcze tylko wspomnę o tym iż jestem w bardzo pozytywnym szoku związanym z utrzymywaniem przez Wenezuelczyków formy. Dosłownie tłumy ludzi uprawiających jogging, kolarstwo i inne sporty przemierzało park przyglądając się moim kulinarnym wariacją. Chyba jednak z tą cienką zupą nie pasowaliśmy do sportowego ducha wczesnego poranka w Maracaibo.
Przy wykorzystaniu dwóch lokalnych autobusów, taksówki (amerykański krążownik z lat 70) oraz łodzi dotarliśmy na wyspę. Tutaj po raz pierwszy zobaczyłem co to znaczy „maniana”.
Totalny luz mieszkańców, wszystko jakby toczyło się 2 razy wolniej. Młodzi i starsi na plastikowych krzesłach na progu domów popijający zimne piwo, grający w domino i rozmawiający. Tak przede wszystkim rozmawiający… To niesamowite jak bardzo tutejsi ludzie uwielbiają rozmawiać, choć nie rozumiem prawie nic – to impresja i siła w jaką angażują w wypowiedzenie paru zdań np. o pogodzie powoduje, że jestem skłonny uwierzyć starszemu panu w kapeluszu bez zębów iż będzie padać, niż zawodowemu spikerowi z wiadomości (ja im tam zresztą nigdy nie wierze).
Po leniwym popołudniu czas było ruszać w stronę granicy z Kolumbią. Jestem zatem już poza Wenezuelą, ale o tym opowiem przy następnej okazji, bo sama granica i pierwsze wrażenia z tego kraju są…
Może jednak na początek parę zdjęć z ostatnich dni:
Brazylia w pelnym wenezuelskim sloncu
Co sie dzieje z pilka?
OdpowiedzUsuńJaka atmosfera? Darzbor.
OdpowiedzUsuń