Jestem, zatem w Kolumbii, królestwie dżungli, dzikich gór, fiesty i białego proszku. Sam przejazd przez granice przypominał trochę scenę z amerykańskich filmów. Pytaniom, po co, dlaczego i dokąd nie było końca. I nawet odpowiedziałbym na nie gdybym oczywiście je rozumiał. W pierwszym mieście za granicą, musieliśmy zmienić taxi i przy okazji poznałem jakie możliwości ma Fiat pailo. Zapakowane auto, 4 pasażerów i kierowca, którego trzeba by liczyć razy dwa i chyba jeszcze pół zasuwał na zakrętach ponad 130, a na prostej odkręcał do końca. Oczywiście ominął bramkę na której pobierano opłaty skręcając w polne dziury i gnał dalej i dalej aż do miejscowości… której nazwy nie pamiętam. Tam też zaczęła się „Kolumbiana” czyli muzyka na każdym rogu w opcji maksimum głośników, przyciemniane wszystkie szyby we wszystkich autach, macho pijący piwo na progach sklepów, warsztatów itd. oraz kobiety… To wszystko w bardzo wybuchowej mieszance. Jest gorąco, troszkę niebezpiecznie ale przede wszystkim ciekawie, inaczej. Moi argentyńscy towarzysze zajęli się swoim ulubionym zajęciem: wyszukiwaniem dobrego jedzenia, lokalnych klimatów i kobiet. Ja odjąłem od tego ostatnią pozycję i dodałem próby nauki hiszpańskiego. Powód jest całkiem prosty: tu nikt nie mówi po angielsku, czy niemiecku a o polskim nikt nawet nie słyszał (wcale się nie dziwie). Deserem dla mnie była nocna fiesta z okazji patrona okręgu w którym się akurat znajdowaliśmy. Muzyka rozbrzmiewała od wczesnego wieczora i z tego co wiem do rana. Tłumy ludzi mieszkańców: od nastolatków po 80 latków wyległo na ulice i … tańczyło – tańczyło i to jeszcze jak! Nie ważny wiek czy zdolności. Wszyscy się bawili. My europejczycy wypadamy na tym tle bardzo słabo. Skoncentruje się na sobie w tej kwestii – jestem w tańcu totalnie zagubiony i do niedawna nie wiedziałem nawet co to rytm (na pocieszenie zostaje mi fakt iż gdy widzę innych na weselach/przyjęciach to wiem co to znaczy słowo sztywniak). Po bardzo gorącej nocy z lekkim bólem głowy ruszyliśmy w stronę parku narodowego Tyrona, leżącego na wybrzeżu morza karaibskiego. Jeden z najciekawszych/najpiękniejszych fragmentów Kolumbii, gdzie las tropikalny ustępuje miejsca falą morza. Miało być pięknie i jest!
Do samego parku dotarliśmy dość późno. Nie było już czasu ni sił niż tylko rozbić namiot i iść spać w akompaniamencie cykad, fal rozbijających się o skały oraz szumu wiatru przeciskającego się między palmami. Tak nie będę oszczędzał liter – miejsce w którym się obudziłem było/jest po prostu piękne – zupełnie jak z bajki i spowodowało iż dyskusyjną staje się przewaga tajlandzkich plaż nad innymi. Po porannej kawie i ponad 3 godzinach marszu wybrzeżem i dżunglą dotarliśmy do bardziej już turystycznej części parku, co wcale nie oznacza, iż mniej ciekawą. Rzeczywiście ludzi już dość sporo, lecz… widoki, przejrzyste turkusowe morze, oraz dobre warunki do oglądania rafy z tysiącami kolorowych ryb zachęca by zostać dłużej – co właśnie czynie rozbijając namiot i pisząc owe słowa. Kończę, zatem tego posta opierając się o drzewo kokosowe i popijając oczywiście yerbę mate.
Jednak nie kończę. Upłynęło mi parę dni będąc w tym cudownym zakątku Kolumbii. Oczywiście oprócz plaży, paru zimnych piw i gry w karty wybrałem się na dwie niemal całodniowe wycieczki w głąb dżungli. Mówiąc o sporej ilości ludzi w tym parku narodowym miałem na myśli tylko wybrzeże i jego niezliczoną ilość dużych i malutkich zatoczek. Pozostała część jest zupełnie opustoszała. Można w spokoju godzinami chodzić wąziutkimi ścieżkami wśród wysokich drzew, potoków, odgłosów lasu i … się zgubić. To wcale nie jest trudne i lepiej mieć ze sobą dobry zapas wody i kompas. Podczas wędrówki udało mi się zobaczyć parokrotnie różne gatunki małp, liczną ilość motyli oraz pająków. Polecam te miejsce tym, którzy musza z pewnych powodów wylegiwać się na plaży oraz tym którzy chcą się choć przez chwile poczuć jak Indiana Johns (ruiny „świątyni” – głęboko w puszczy). Jeden z niemal obligatoryjny punktów w Kolumbii. Na samym polu namiotowym poznałem bardzo zabawną i pomocną parę z Australii. Z czego strona męska korzeniami sięga Polski. Marek i Vanessa od roku przemierzają Amerykę Południową. Bardzo, bardzo pozytywne postacie. Dostałem od nich spory zapas informacji na temat tego, co warto a czego nie. Oczywiście wypiliśmy wspólnie trochę piwa, graliśmy w karty, a ja opowiadałem Markowi jak teraz wygląda Polska. Chwała jego rodzicom, iż pomimo tego, że urodził się już na Antypodach całkiem dobrze radzi sobie z naszym ojczystym językiem. Niestety nasze dalsze drogi się rozmijały i w dalszą podróż ruszam znowu sam. Dziś jestem jeszcze na północy kraju by na wieczór znaleźć się w środkowej jego części, a dokładniej w Parku Narodowym Sierra Nevada de Cocuy. Czekają mnie tam ponoć najciekawsze trasy trekkingowe w całej Kolumbii. Szczyty powyżej 6000 m n.p.m. i niezapomniane widoki. Znowu zaczną się zmagania z samym sobą, wysokościom i złą pogodą. Nie mogę się tego doczekać, po 5 dniach tropiku, gorączki i słońca prażącego od rana do nocy. Na zakończenie proponuje obejrzeć parę zdjęć:
Kolumbiana
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz