poniedziałek, 12 lipca 2010

Into the Wild or into the El Cocuy



Nie wiem jak rozpocząć kolejną opowieść o górach, deszczu, mrozie, wysokości, a przede wszystkim o wolnej przestrzeni. Najprościej będzie zacząć od początku. Dojazd do Parku Narodowego El Cocuy, jest w sam w sobie lekką przeprawą czasowo – logistyczną. Mnie zajęło to 24 godziny, choć na mapie to zaledwie 200 km w linii prostej od San Gil, z którego wyruszałem. Dosłownie setki zakrętów, miliony dziur i kontrole wojskowe (włącznie z przeszukaniem osobistym i bagażu) to dla mnie tylko zachęta by dotrzeć w ten zakątek Kolumbii. Poranek – mała wioska El Cocuy z „ryneczkiem” pachnący kawą, świeżym sokiem z pomarańczy i arapami z serem (chlebek zrobiony z kukurydzy). Zero turystów, zero angielskiego. To właśnie pierwszy znak iż jestem tam, gdzie być powinienem.
Pierwszy dzień poświęciłem na wyspanie się, spacerek po wiosce i okolicznych górkach i próbach wymyślenia co dalej. W biurze parku oczywiście nie udało dowiedzieć się zbyt dużo i oprócz uiszczenia opłaty wejściowej, i malutkiej kserowanej mapki nie miałem nic więcej. Spotkałem jednak jednego Niemca. Trochę złamany, całkowicie przemoknięty i zmarznięty wrócił właśnie z gór. Pogoda nie dała jemu szans, po 2 dniach (jednej nocy) musiał się wycofać. Dowiedziałem się od niego mniej więcej gdzie trzeba dotrzeć i co można spróbować zobaczyć.
Dzień pierwszy zacząłem o 5.30 rano wskakując do ciężarówki zbierającej mleko po rozrzuconych farmach wyżej w górach. 1,5 godziny w rozklekotanym potworze z lat 70 z litrami świeżego mleka. Dobry początek. Na 3600 m. n.p.m. wycieczka się skończyła. Z wypchanym jedzeniem, namiotem, kuchenką i rzeczami plecakiem ostro ruszyłem pod górkę. Pogoda idealna, słoneczko, lekki wiaterek i niezła widoczność – myślę, więc sobie co ten Niemiec taki mięczak, przecież jest milutko. Rany serce niosło mnie naprawdę szybko. Totalna pustka, nikogo dookoła. Nareszcie miejsce dla mnie i moich niezbyt ciekawych myśli. Ok. 13 osiągnąłem wysokość 4500 m n.p.m. i wtedy też się zaczęło! Deszcz, wiatr, zimno. Nie czekając na nic ruszyłem w stronę miejsca, gdzie miałem zamiar rozbić namiot. Niemal całkowicie mokry, rozbiłem namiot, ugotowałem obiad – w postaci makaronu z sosem pomidorowym i zasnąłem. O 20 obudziło mnie zimo. Ciepła zupa, gorąca woda w butelkę by wrzucić ją w śpiwór i próba snu. Zacinający deszcz i wiatr postanowił nie tylko sprawdzić odporność mojego namiotu na otaczające warunki, ale i mnie samego. Nie będę już przynudzał opisem moich nocnych zmagań, ale było hmmm… zimno.
Poranek – pełne słoneczko. No nic, pakowanie i dalej w drogę powrotną? Oj nie, nie za dużo czasu i energii kosztowało mnie dostanie się tutaj. Plan jednak musiał zostać zmodyfikowany i noc bezsprzecznie musiałem spędzić pod dachem i w ciepłym łóżku. Wybawieniem okazała się Cabana de Esperansa. Bardzo miły „pensjonacik”, w którym zostawiłem swoje rzeczy i już tylko z małym plecakiem ruszyłem pod górkę. Przed wyjazdem obiecałem, iż nie będę niepotrzebnie ryzykować, a jeśli już to z towarzyszem. Zatem od schroniska towarzyszył mi „Szmatek” – młody pies właściciela schroniska, który wygląda jak szmatka, którą właśnie wyciągnięto z masy błota. Tego też dnia udało „nam” się wejść na 4600 m (Esperansa – 3500 m). Droga pod górkę należała do tych męczących, ale i widokowych. Niestety na 30 min przed celem rozpadało się znowu – tym razem śnieg z deszczem. Szmatek jednak dzielnie parł do przodu i wręcz z wyrzutem patrzył, gdy myślałem o zawróceniu. Chmury i deszcz nie miały ochoty podzielić się ze mną widokiem ośnieżonych szczytów czy turkusowym kolorem jeziorek. Szkoda, bo zdjęcia powinny być naprawdę dobre, a tak udało mi się wyrwać tylko kilka pojedynczych ujęć. Powrót do schroniska był już zdecydowanie przyjemniejszy, po 2 godzinach słońce znowu zawitało na horyzoncie i pozwoliło na chwile drzemki. Wieczór spędziłem w cieplutkim łóżeczku – trochę mam o to do siebie żal, ale nie dało się, naprawdę nie dało się. Niestety dzień następny okazał się dniem ostatnim… Od samego rana padał deszcz, a w wyższych partiach widoczny był już śnieg, do tego zimno, wietrznie i mgliście. Ubrałem, więc to co nadawało się jeszcze do użycia i rozpocząłem 6 godzinną wędrówkę powrotem do El Cocuy. Jeśli jeszcze wczoraj miałem coś nie przemoczonego, to tego dnia już tego nie było. Oj zmęczyły mnie te góreczki. Za to po raz kolejny miałem możliwość zmagać się z samym sobą, swoją słabością i chęcią walki. Nie jestem żadnym wspaniałym wędrowcem, bo na świecie jest tysiące lepszych ode mnie, ale kiedy zaciskasz po raz kolejny zęby i wbrew wszystkiemu przesz do przodu czujesz się dobrze, bardzo dobrze. I właśnie z takim stanem ducha piszę do Was już z Bogoty, samej stolicy wspaniałej Kolumbii.

Troszkę zdjęć:
Into the Wild or into the El Cocuy
Jeśli ktoś z Was nie oglądał jeszcze filmu Into the Wild gorąco zachęcam. Park Narodowy El Cocuy stał się dla mnie właśnie taką mała Alaską, gdzie swe wspaniałe chwile przeżywał Aleksander Supertramp. Utwór ze ścieżki dźwiękowej do tegoż filmu może Wam przypaść do gustu:
Into the Wild

2 komentarze:

  1. hej;) ty to jestes koleś!!! kurna trzymam kciuki wariacie!!!
    siora

    OdpowiedzUsuń
  2. ciekawie bardzo te góry się przedstawiają, aczkolwiek trochę groźnie :)

    OdpowiedzUsuń