Merida – miasto które otwiera drogę w stronę pięknych gór, widoków i zupełnie nowych dla mnie przeżyć. Samo miasto nie ma w zasadzie nic ciekawego do zaoferowania, ale to właśnie stąd można wybrać się w otaczające góry. Za chmur czasem pojawi się najwyższy szczyt Wenezueli Pico Boliwiar 5007 metrów n.p.m. Oczywiście włączyła mi się chęć wejścia na tą góreczkę. Niestety ciągłe deszcze, a co wiąże się z tym osuwanie się ziemi w zasadzie uniemożliwia wejście. Trzeba było zatem obrać sobie inny cel. Został nim „Lukrowy chleb”. Góra o wysokości 4620 m. Wraz z moimi argentyńskimi towarzyszami zaopatrzeni w niezbędny (ciężki) sprzęt oraz pomoc przewodnika wyszliśmy na spotkanie z … deszczem. Szlaki trekkingowe w Wenezueli zdecydowanie różnią się od tych jakie przemierzałem w Nepalu. Przede wszystkim są w zasadzie puste, nie ma na nich turystów, śmieci, schronisk czy szerokich ścieżek. Wszystko wygląda na niemal nie tknięte przez człowieka. Przestrzeń pokryta skrawkami trawy, kamieniami oraz „stepową” roślinnością. Tempo narzucone przez naszego wenezuelskiego przewodnika było naprawdę konkretne. Czułem jak mięśnie po niemal 3 tygodniach bez większego ruchu zaczynają protestować. Całe szczęście widoki, oraz niesamowite poczucie humoru Argentyńczyków dodawało sił, także po 7 godzinach marszu dotarliśmy na wysokość 4200 m n.p.m. gdzie rozbiliśmy namioty. Nauczony ostatnimi problemami z chorobą wysokościową poszedłem jeszcze o 250 metrów wyżej, wypiłem mate i rozmyślałem przez jakieś trzy kwadranse nad dalszą drogą przez Andy. W obozie przygotowaliśmy, chyba najgorszy posiłek w moim życiu i po prostu poszliśmy spać. Góry wysysają z człowieka wszystkie siły także sen przyszedł szybko. Przez całą noc padało straszliwie, a poranek nie przyniósł nam lepszej pogody. Naprawdę chciałem wejść na „lukrowy chleb” , ale stało się to absolutnie niemożliwe. Ułańska fantazja znów robiła zamęt w głowie. Wszystko huczało, że to co że zmoknę zmarznę przecież liczy się przygoda i prawie bym się zdecydował na to, gdyby nie fakt, że byłem osamotniony w swoim pomyśle. Na pocieszenie nasz wenezuelski przewodnik zafundował nam wejście na 4520 m co w pewnym stopniu zaspokoiło moją ambicje. Pierwszy raz w Andach i od razu przytarły mi nosa. Oj podoba mi się, oj bardzo, bardzo! Droga powrotna wcale nie należała do łatwych ciągłe wejścia i zejścia wszystko oscylowało między 3000 a 4000 metrów. Do tego ciągle padający deszcz. Jeśli myślisz, że masz dobre buty i odzież z gore-tex’u i uchroni cię to przed byciem przemoczonym, to wiedz, że bardzo się mylisz. Tutejszy deszcz zrobi z Ciebie mokrą kurę. Będąc właśnie taką mokrą kurą czy raczej kogutem dotarłem do najprzyjemniejszego elementu wędrówki: gorące źródła! Przemarznięte i zmęczone ciało znalazło ukojenie. Prawdziwa przyjemność. Położyć się w wodzie i odpoczywać hmm… W małym baseniku było nader tłoczno. Wygrzewała się tam okoliczni mieszkańcy jak i dziewczęta z Meridy. Moi Argentyńczycy nie mogli przepuścić takiej „okazji”. Powiem w skrócie: w wyniku „rozmów” dziewczyny podrzuciły nas do Meridy i zaprosiły na kolacje. Dodatkowo jeden z Argentyńczyków miał urodziny, tak więc był i tort i dłuuuuugie świętowanie.
Dziś wieczorem ruszam dalej, choć przyznam że Merida a raczej okoliczne góry już zrobiły swoje: niech żyje Wenezuela!!!
Zapraszam do paru zdjęć:
Merida
milo Cie znow widziec w podrozy, jestes znow we wlasciwym miejscu i znow umilasz mi czas :))
OdpowiedzUsuńBrawo gratulacje.Darzbor.
OdpowiedzUsuńWitaj Seba! Jestem pod wrażeniem. Pięknie piszesz te reportaże z arcyciekawej ,pewnie trudnej podróży po świecie. Pozdrawiam serdecznie! Jestem wczoraj i dziś w Puszczykowie z Basią!! Nareszcie potrafię sam,dzięki Mirce,wejść na Twoją stronę!!Jest piękna ,soneczna pogoda! Tobie życzę podobnej,...ducha też!!Trzymaj się! Rysiu...
OdpowiedzUsuń