niedziela, 22 sierpnia 2010

Huayana Potosi 6088m


Nadszedł czas podnieść sobie poprzeczkę i spróbować czegoś zupełnie dla mnie nowego. Tą poprzeczką miała być góra Huayana Potosi – 6088 metrów n.p.m. Nigdy wcześniej nie miałem możliwości wejść na taką wysokość, a uprzedni rekord ustanowiłem w Nepalu i wynosił „zaledwie” 5416 m – z tym iż nie była to wspinaczka, a całkiem mocny trek.
Położony 25 kilometrów od La Paz sześciotysięcznik nęcił z daleka i nie było możliwości go ominąć – no bo niby jak… Przeszedłem więc agencje specjalizujące się w wyprawach na tą górkę i ruszyłem.
Pierwszy dzień to przyjazd na wysokość 4700 i rozpoczęcie szkolenia z zakresu chodzenia po lodzie i śniegu oraz wspinaczki po ścianie lodowca. Dużo zabawy, ale i pierwszy pot na czole – wbijać raki i czekany w lód to całkiem niezły wysiłek a dodatkiem jest tu wysokość.
Dzień drugi to w miarę spokojna wspinaczka do tzw. Rock Camp leżącego na niemal 5200 m n.p.m. Tutaj dopiero można było zobaczyć coraz to piękniejsze widoki, a przede wszystkim ścieżkę, którą będziemy w nocy podążać. Po bardzo wczesnej kolacji, wszyscy śmiałkowie, a nazbierało się ich 13 położyli się w swych śpiworach i oczekiwali…pobudki. Ta nadeszła szybko – o północy rozpoczęło się przygotowanie. Na zewnątrz minus 15 stopni i nieprzyjemny wiatr, tak wiec ubieranie wszystkiego, co się da. Do szczęk raków, czekanów, pita w pośpiechu mate de coca, parę ciastek, światło z czołówek i w drogę. W powietrzu czuć ekscytacje, może lekkie zdenerwowanie i lekką adrenalinę. Bardzo miła mi mieszanka.
Jest godzina pierwsza, mój przewodnik (tak się złożyło, że miałem własnego – normalnie przypada jeden na dwóch) wyciąga mnie na czołówkę grupy. Szum wiatru i rytm: wijany czekan, wbijana lewa noga, wbijana prawa noga. Taką pieśń słyszę przez pierwszą godzinę. Dookoła lodowiec oświetlony przez księżyc i bardzo wyraźne gwiazdy. Gdzieś w oddali majaczy szczyt, ale do niego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Mój przewodnik Sisil chyba wziął na serio żart, iż obiecałem rodzicom, że będę pierwszy na szczycie i tempo było naprawdę mocne. Po kolejnych 2 godzinach oddaliliśmy się znacząco od majaczących w oddali innych czołówek. Jednakże właśnie po 3 godzinie zacząłem czuć zmęczenie, brak tlenu i powolną niechęć. Jednakże widoki, w tym i rozświetlonego La Paz motywowałyby po prostu iść. Na każdego musi jednak przyjść kryzys. Na ok. godzinę przed szczytem, wyprany z sił, bolącą głową, elegancko rozpadłem się na kawałeczki. Miałem naprawdę dość. Sisil dał mi 5 minut przerwy, a po tym z uśmiechem na twarzy powiedział, że mama czeka na górze ;). Choć z drugiej strony nie wiem czy to powiedział, moja głowa nie była zdatna już do niczego. Wstałem, więc i zobaczyłem w świetle czołówki ok. 40 metrową grań. Generalnie powinienem pomyśleć, że to koniec i nie idę, ale jako że głowa już pozbawiona była zupełnie jakichkolwiek myśli, po prostu wspiąłem się na tą ścianę. A na jej końcu ukazał się w odległości może 200 metrów wymarzony szczyt. Kolejne 25 minut i byłem na nim! To nie była radość, to było moje małe prywatne szaleństwo. Cała orkiestra grała mi w głowie. Kolejny raz udało mi się pokonać własne słabości, pokonać granice 6000 metrów, spróbować czegoś nowego i wyjść z tego cało. Nagrodą za to były przecudowne widoki. W 5 minut po tym jak usiadłem na szczycie za dalekich gór rozpoczęło wschodzić słońce. To są właśnie te widoki, które chcesz zachować do końca życia. Mróz, zmęczenie, ból głowy to wszystko stało się zupełnie bez znaczenia. Przyznaję iż był to jeden z najbardziej morderczych wysiłków w moim życiu (hee – może dlatego iż na szczycie naprawdę byłem pierwszy – w minutę później pojawili się następni, no ale;) ).
W życiu przeczytałem parę książek o alpinistach i himalaistach, ale myślę, że dopiero te nowe doświadczenie dało mi do zrozumienia jak trudna to bajka. Ile potrzeba sił, jak mocną trzeba mieć psychikę by wspiąć się na upragniony szczyt. Iluż z nich zginęło pod czas realizacji swego marzenia iluż straciło przyjaciół i kompanów. Tak wspinaczka wysokogórska to nie jest zabawa, to jest naprawdę trudna sztuka życia. Moja górka to dla nich przysłowiowa bułka z masłem, ale ja i tak jestem z siebie zadowolony w końcu to był mój pierwszy raz i udało się!

Zapraszam do obejrzenia dosłownie kilku zdjęć – powód moja karta pamięci na górze po paru klatkach totalnie odmówiła współpracy. Zablokowała się i tyle. Trudno, ja za to mam nadzieje iż to co zobaczyłem pozostanie w mojej pamięci na długie lata.

Huayana Potosi

7 komentarzy:

  1. KURDE, a miałam szanse tam byc! Seba brak słów, Twoje dokonania są kosmiczne - dla takiego szaraczka jak ja :)! Strach się bac co tam chodzi Ci jeszcze po głowie:))) albo raczej gdzie cię te Twoje nogi poniosą :)! czekamy w napieciu :)
    pozdro Kinga B.

    OdpowiedzUsuń
  2. Seba,potwierdzasz, że jesteś nieobliczalny ale WIELKI. Zaciskam kciuki, każdego dnia !

    Ps. "...mama czeka na górze..."
    MAMO, szalonego podróżnika, dla takich słów warto żyć !

    Wierna fanka - też mama

    OdpowiedzUsuń
  3. Gr atulacje!!!.Moze byles tam pierwszym lesnikiem? Darzbor.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej...mama na szczycie;) ważne ze zmotywowało do działania, a jakby tak powiedział schobowy mamusi, albo ciato siostry;))) wierze głeboko w to, że byś wtedy pobiegł na szczyt!!! W kazdym razie jesteś naprawde walnięty i to zdrowo, ale trzymam kciuki, że zarazisz podrózami nie tylko mnie ale też wszytskich innych którzy maja oczy szeroko otwarte!!! trzymaj sie i ryzykuj dalej... ale w to nie wątpie bo co jak co ale zdrenalina i ryzyko wciąga!!!!!
    Siora

    OdpowiedzUsuń
  5. nieprawdopodobny jestes :) czy Ty w ogole sie czasem męczysz tak ze cos zostawiasz i idziesz dalej??
    :)

    OdpowiedzUsuń