
Spakowałem plecak, włożyłem moją kserowaną mapę w kieszeń i poszedłem szukać drogi w góry. Mój zerowy hiszpański połączony z językiem hmm migowym jest na tyle efektywny, że już po paru minutach siedziałem w, busie, który wywiózł mnie prawie za miasto. Mieszkańcy Sucre są bardzo pomocni i naprawdę wystarczy się trochę uśmiechnąć by podali dłoń. Bus dowiózł mnie do punktu, z którego ruszają ciężarówki do trudno dostępnych miejsc. Jako, że sieć dróg w Boliwii jest bardzo słabo rozwinięta, często jedynym środkiem transportu jest właśnie ciężarówka. Część, w której przyjęto, iż znajduje się towar znajdują się ludzie z towarem. Siedzi się zatem na workach, kartonach, skórach owiec i wszelkich innych dobrach niezbędnych ludności w górach. Po bezdrożach, w kurzu i hałasie płynącym z dieslowskiego silnika dotarłem w miejsce, gdzie miała zacząć się kolejna przygoda.
Chataquila tak nazywa się owe miejsce, w którym rozpoczyna się tzw. Inca Roud. Dookoła skaliste góry, dominujący kolor to czerwień, pomarańcz i szary. Wysokość ok. 3500 metrów n.p.m. Widoki, które już od samego początku odbierają dech człowiekowi. Tak to jest miejsce, w którym chcesz być. Początek jest bajecznie prosty. Niemal cały czas z górki, a szlak zbudowany parę set lat temu przez Inców jest dobrze widoczny.
Tym razem nie będę opisywał każdego dnia swej wędrówki. Powiem Wam za to co widziałem i co przeżyłem. W okolicach wioski Maragua parę milionów lat temu (nie mam niestety dokładnych info) spadła kometa tworząc krater, który w najszerszym miejscu ma ponad 6 kilometrów. Na zdjęciach widać takie faliste utwory geologiczne – to jest właśnie górna granica krateru. Malowniczość miejsca dosłownie powala. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem i nie wiem, kiedy po raz kolejny przyjdzie mi zobaczyć. Innym ciekawym miejscem jest Ninu Mayu. Tutaj za to można było obejrzeć ślady dinosaurów pozostawione w skale. Mnogość owych tropów i ich wyrazistość zadziwia. Moje zainteresowanie dinosaurami ograniczało się do obejrzenia jednej części „Jurasic Park”, więc nie powiem Wam jaki to zwierz pozostawił swe ślady. W każdym razie dla fascynatów tematu, miejsce obowiązkowe. Na trasie mej czterodniowej drogi nie zabrakło również gorących źródeł, w których dość nadwyrężone mięśnie znalazły chwilę ukojenia. Nie tylko zresztą moje, gdyż miejsce te jest sławne wśród lokalnej ludności i całymi rodzinami przybywa tu by odpocząć.
Wędrówka w samotności, bez przewodnika ma wiele plusów i tylko parę minusów. Zacznę od tej gorszej strony. Przede wszystkim można się nieco zgubić, nie ma się wiedzy na temat tego co się widzi (choć to można nadrobić), może wystąpić brak porozumienia z okoliczną ludnością i to tyle. Plusów za to jest wiele. Przede wszystkim, gdy idziesz samemu wyostrzasz swe zmysły. Zwracasz uwagę na większą ilość szczegółów, droga staje się przygodą. Jesteś sam na sam z przyrodą, z jej najczystszym obliczem. Liczysz tylko na siebie. To dodaje pewności i wiary w siebie. Podnosisz swe możliwości. Często zupełnie przypadkiem widzisz dużo więcej. Masz czas by „porozmawiać” sam ze sobą (no może to w moim przypadku bezpieczne nie jest). Czujesz się choć przez parę chwil wolnym. Tak, ja zdecydowanie wolę swoją drogę. Jeśli choć raz będziesz sam na sam z przestrzenią, zupełnie Ci obcą, pozbawioną zasięgu komórki, bez ludzi dookoła, bez hałasu cywilizacji zrozumiesz lub może już wiesz, o co mi chodzi. Być choć przez chwilę wolnym.
Lepiej kończę już. Posądzicie mnie, że jednak zajrzałem do tej swojej głowy;) albo, że zbyt duża ilość słońca zrobiła swoje.
Opowiem jeszcze tylko o powrocie do Sucre. Niestety wróciłem z gór szybciej niż zakładałem z powodu awarii moich butów. Podeszwa jednego z nich pękła podczas ostatniego treku i po reanimacji dokonanej przez szewca miałem nadzieje, że da radę. Niestety pęknięcie powiększyło się, a co gorsza druga podeszwa również pękła. Moje wysokie buty trekkingowe po paru set kilometrach górskich szlaków skapitulowały. Szkoda. Co prawda nie przywiązuje uwagi do „rzeczy” ale to moi kompani w dobrych i złych chwilach. Niestety mój budżet umarł i nie przewiduje kupna nowych tak, więc będę musiał przetrzymać w niskich butach najbliższe tygodnie. Dam radę, to nie jest powód by się umartwiać, ale szkoda…
Ostatniego dnia wracałem z okolic wioski Talula do wioski Quila Quila, gdzie miałem złapać ciężarówkę do Sucre. Po drodze zatrzymałem się obejrzeć mecz piłki nożnej między fioletowymi a żółtymi koszulkami. W cieniu drzewa popijając sok ze świeżych pomarańczy, rozmawiając w języku zero hiszpańskim zero angielskim komentowałem mecz z nauczycielem z miejscowej szkoły. Dalej w towarzystwie lokalnego „agronoma” poszedłem w stronę transportu. Po drodze dowiedziałem się, iż raz w miesiącu przyjeżdża tutaj inżynier leśnik z Sucre i wraz z paroma pracownikami sadzą lub wycinają drzewa w miejscach, gdzie jest to możliwe. Rzeczywiście przy dokładniejszym przyjrzeniu się, gdzie niegdzie można zauważyć regularną więźbę i jakiś pomysł na to by zatrzymać erozję i wykorzystać wolne przestrzenie dla „lasu” (by być bardziej konkretnym to raczej zadrzewień).
W Quila Quila owszem czekała ciężarówka, tyle że kierowca był jednym z zawodników pod czas kolejnego meczu (miedzy białymi a zielonymi koszulkami). Spowodowało to dwu godzinne opóźnienie w odjeździe. Jednakże nikt się tym nie przejmował, po prostu wszyscy poszli oglądać mecz, zjeść obiad czy zdrzemnąć się w cieniu. Widowisko raczej nie było fascynujące – choć jedna bramka nie powiem gdyby nie fakt, że był to gol samobójczy to całkiem, całkiem.
Zakurzony, zmęczony, ale przede wszystkim zadowolony z ostatnich świetnie spędzonych dni wróciłem, do Sucre i zasnąłem błogim snem. Obudziłem się i oto jestem, piszę do Was i zapraszam do obejrzenia zdjęć. Dodam tylko, iż wieczorem wskakuje w autobus i jadę w stronę pustyni Solar Uyuni. Tam czeka kolejna przygoda ;)
Trek with Quechua